[ Pobierz całość w formacie PDF ]

miasta żyła wciąż jeszcze nawet tu, wśród najbiedniejszych
jego mieszkańców.
W końcu markiz znalazł się przed starą, zniszczoną bramą
prowadzącą do wysokiego budynku, na którego poddaszu
mieszkał i tworzył Bernard Beaumont. Giles już zamierzał
pchnąć masywne odrzwia, kiedy nagły impuls nakazał mu
zawrócić i udać się czym prędzej do swego palazzo. Jakiś
natrętny głos wewnętrzny powtarzał mu, żeby wycofał się z
całej tej historii, zanim będzie za pózno. Niespodziewanie
zrodziła się w nim obawa, że jeśli nie uwolni się teraz od
problemów angielskiego malarza, jego córki i jego dziwnych
obrazów, fakt ten będzie miał ważne następstwa w jego życiu
osobistym. Markiz wcale nie miał ochoty na jakiekolwiek
zmiany. Niechętnie nawet myślał o tym. Stał tak przez dłuższą
chwilę, targany sprzecznościami. Wiedział, że jeśli chce
zachować swoje życie takim, jakie było dotychczas, nie
powinien wchodzić na górę. Z drugiej strony jednak, bardzo
pragnął to uczynić...
- Chyba wypiłem za dużo wina - mruknął do siebie z
odrobiną irytacji w głosie.
Wzruszywszy ramionami, zmusił się do wejścia na
poobijane, kręte schody, u których szczytu znajdował się cel
jego wyprawy. Tuż przed wejściem na poddasze zatrzymał
się, aby jeszcze raz popatrzeć na widoczne jak na dłoni dachy
weneckich domów. Można stąd było dojrzeć błyszczące w
słońcu kopuły bazyliki Zwiętego Marka oraz strzelistą
sylwetkę dzwonnicy, z połyskującą na szczycie figurą anioła.
Spoglądając z góry na to wspaniałe miasto, trudno było oprzeć
się wrażeniu, że jest ono wciąż jeszcze żywym świadectwem
wielu minionych kultur, z których każda pozostawiła po sobie
ślad. Przez całe wieki okręty ze wschodu zawijając do
weneckiego portu zwoziły tu jedwab, przyprawy,
niewolników, drogocenne wyroby ze złota, manuskrypty i
dzieła sztuki. Wszystko to zostawało tutaj tworząc powoli
niepowtarzalną atmosferę tego miasta i wzbogacając jej
mieszkańców, którzy w końcu uznali, że są już tak potężni i
zasobni, iż nie mają się czego obawiać. Rozmyślając posępnie
nad przemijaniem wszystkich wartości, markiz podszedł do
drzwi poddasza i zapukał.
Lucia otworzyła mu niemal natychmiast. Przyjrzawszy się
jej uważnie, markiz stwierdził, że dziewczyna zmieniła suknię
na inną, bardziej kolorową. Giles domyślał się, że wychodząc
na ulicę Lucia specjalnie starała się, aby swym wyglądem nie
budzić niczyjego zainteresowania. Bura, znoszona suknia i
czarny szal zakrywający szczelnie włosy miały pomóc jej
ukryć się w tłumie innych biedaków.
Teraz jednak włosy Lucii były odsłonięte i markiz miał
okazję przekonać się, że mają one rzadko spotykany
bladozłoty odcień i przywodzą na myśl pierwsze promienie
wschodzącego słońca. Popołudniowe światło, padające
ukośnie przez okna w dachu, zapalało złote błyski w szarych
oczach dziewczyny. Była tak bardzo szczupła, iż zdawało się,
że jest lekka jak piórko. Być może taka poetycznie zwiewna
sylwetka zachwyciłaby markiza w innych okolicznościach,
teraz jednak zdawał sobie sprawę z tego, że jest ona
rezultatem długotrwałego niedożywienia.
Lucia wyszła na podest i zamykając za sobą cicho drzwi,
powiedziała:
- Ojciec śpi. Proszę mi wybaczyć, milordzie, ale jeśli
przyszedł pan porozmawiać ze mną, może... usiedlibyśmy
gdzieś indziej?
- Oczywiście, że tak - zgodził się markiz. - Co pani
proponuje!
Dziewczyna wskazała nieśmiałym gestem na schody,
które Giles dopiero co pokonał.
- Z tyłu budynku jest takie miejsce... - powiedziała. - Tam
nikt nam nie przeszkodzi.
- A więc chodzmy - uśmiechnął się markiz i ruszył w dół
uważając pilnie, aby nie potknąć się na wyszczerbionych
stopniach i nie skręcić karku. Lucia zbiegała po nich lekko i z
gracją, jak gdyby nic innego nie robiła przez całe życie.
Kiedy znalezli się na ulicy, dziewczyna niespodziewanie
skręciła w najbliższą przecznicę i podeszła do znajdującej się
w murze furtki. Za nią ukazał się dość rozległy, zapuszczony
ogród. Niegdyś pełen rzezb i kwiatów podobny był teraz do [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl