[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Proszę wybaczyć, że się wtrącam - mówiła Deirdre
słodko. - Myślę, że pani małżeństwo to cudowna historia
i cieszę się, że nareszcie panią spotykam. Ale ja od tak
dawna znam Carlyle'a i byłam z nim tak blisko... nie ob-
razi się pani, że dam pani maleńką radę, dobrze?
- Zdumiewa mnie pani - odrzekła Briony uprzejmie.
- Na czym polega ta maleńka rada?
- Niech pani nie próbuje odsuwać go od przyjaciół
- powiedziała Deirdre konspiracyjnym tonem, - Po pier-
S
R
wsze, będzie się pani sama czuła zbyt wyizolowana, a po
drugie, to taki mężczyzna jak Carlyle nie zniesie, by nim
komenderowano.
- Ależ ja nikim nie komenderuję i nie czuję się wyizo-
lowana - oświadczyła Briony. - Przyjaciele Carlyle'a
przyjęli mnie bardzo serdecznie.
- To znaczy, jego prawdziwi przyjaciele - dorzuciła
Sylwia.
Deirdre uśmiechnęła się z przymusem, ale zanim zdoła-
ła odpowiedzieć, pojawiła się Emma. Deirdre wydała afe-
ktowany okrzyk radości.
- O, jest moja kochana mała dziewczynka. Zachwyca-
jąco wyglądasz. Chodz tutaj, kochanie, po prostu muszę cię
przytulić.
Emma cofnęła się, ale nie dość szybko. Deirdre rzuciła
się na nią jak drapieżny ptak i obsypała ją pocałunkami.
- Biedne słodkie maleństwo! Jesteś wciąż taka słaba.
- Nie jestem! -. zawołała Emma. Otarła usta wierzchem
dłoni. - Czuję się o wiele lepiej.
- I taka dzielna - westchnęła Deirdre.
- Słyszała pani, co powiedziała Emma - rzekła stanow-
czo Briony. - Powiedziała, że czuje się lepiej. Wszyscy to
widzimy.
- Oczywiście, oczywiście - zgodziła się Deirdre, ale
zbyt pośpiesznie i z tak teatralną przesadą, że nawet mniej
inteligentne dziecko musiałoby się domyślić, iż jest ona
zupełnie przeciwnego zdania.
- Kochanie, powiedz tatusiowi, że przyszła pani Raye
- poleciła Briony. Mimo pozornego opanowania czuła, jak
wzbiera w niej gniew.
- Prosiłabym, żeby pani nie wspominała Emmie, że
S
R
wygląda na słabą. Oboje z Carlyle'em nie chcemy, aby się
nad tym zastanawiała.
- Oboje z Carlyle'em - rzekła marząco Deirdre. - Pani
mówi to tak naturalnie. A tymczasem kiedyś... ach, niech
pani nie zwraca na mnie uwagi...
- Nie będę - zapewniła Briony. Odkryła, że te szorstkie
repliki spełniały swoje zadanie. Deirdre była przyzwycza-
jona do wybiegów i nie potrafiła sobie radzić z przeciwni-
czką mówiącą wprost to, co myśli. - Ale proszę zrozu-
mieć, że myślę tak na serio - ciągnęła. - Emma jest naj-
ważniejsza.
- Ależ oczywiście, że tak - Deirdre szeroko otworzyła
oczy. - Wszyscy to rozumiemy. I w końcu dlatego... to
znaczy nie będziemy o tym mówić, ale... Carlyle, mój
najdroższy! - Z otwartymi ramionami ruszyła w kierunku
Carlyle'a. Zagarnęła go w uścisku, który odwzajemnił
z uśmiechem. - Och, umierałam, nie wiedząc, czy małżeń-
stwo cię zmieniło, czy pozostałeś taki sam jak niegdyś...
- Zapytaj moją żonę - powiedział, wskazując na
Briony.
- Nie zmieniło - oświadczyła Briony, zwracając się do
całego towarzystwa. - Jest wciąż takim samym apodykty-
cznym tyranem,
- Musimy z sobą nareszcie porozmawiać. Umieram
z chęci dowiedzenia się, czy... - Deirdre wsunęła rękę pod
ramię Carlyle'a i odciągnęła go na bok.
W tłumie gości Briony od czasu do czasu natykała się
na Carlyle'a.
- Miałeś rację, Emma jej nie znosi - szepnęła przy
jednym ze spotkań. -I słusznie. Wyobrażą sobie, że może
ją nazywać ,biednym słodkim maleństwem".
S
R
- Tak powiedziała?- uśmiechnął się Carlyle.
- Właśnie tak. Szkoda, że nie widziałeś twarzy Emmy.
- Obydwoje wybuchnęli śmiechem.
Niektórzy goście przeglądali albumy ze zdjęciami ślub-
nymi. Deirdre przerzucała je z pozoru niedbale, ale jej
spojrzenie przypominało wzrok jastrzębia.
- Ach, spójrzcie na Emmę. Czyż to nie aniołek? - wes-
tchnęła.
- Och, nie trzeba dać się zwieść tej niewinnej buzi
- powiedziała szybko Briony, widząc, że Emma się naje-
żyła. - To nie mały anioł, ale mała terrorystka. - Emma
uśmiechnęła się, najwyrazniej uważając ten epitet za po-
chlebny i całkiem do przyjęcia.
- Ach, jakie piękne perły - zaczęła Deirdre, gdy zostały
na chwilę same przy fotografiach. - Rozumiem, dlaczego
pani nie może się bez nich obejść.
- To prezent ślubny od Carlyle'a - poinformowała
Briony uprzejmie.
- Ma doskonały gust? Dobrze wie, jakie klejnoty wy-
brać dla kobiety, prawda? - Wskazała na bransoletkę i kol-
czyki. Aluzja była jasna. Deirdre dawała do zrozumienia,
że to również prezenty od Carlyle'a.
Briony odczuła ogromną przykrość, ale udało jej się
uśmiechnąć. Nieważne nawet było, że Carlyle dał kiedyś
biżuterię tej kobiecie. To przeszłość. W każdym razie ona
nie ma prawa mieć mu tego za złe. Bolesne było jednak,
że została okłamana. Chyba że to Deirdre kłamie. Ale ona
właśnie podbiegła do Carlyle'a i zamruczała rozkosznie,
pokazując rubiny:
- Widzisz, mam jeszcze twój piękny prezent...
Briony uważała się zawsze za osobę spokojną i zrówno-
S
R
ważoną, ale teraz nie była w stanie opanować namiętnej
zazdrości. Nienawidziła tej kobiety i to nie dlatego, że
nosiła klejnoty od Carlyle'a, ale dlatego, że stanowiła część
jego życia, o której ona nic nie wiedziała.
- Mamusiu - żałośnie odezwała się stojąca obok niej
Emma. - Ja nie lubię cioci Deirdre i nigdy nie lubiłam.
Briony już wzięła się w karby.
- Ja też jej nie znoszę, kochanie. I nauczę cię kilku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl