[ Pobierz całość w formacie PDF ]
okrągły, sztywny, nadmuchany pas ratunkowy.
- Właśnie go sprawdzałem. Na oko jest w porządku. Sprawdzę jeszcze parę innych, ale tym razem
postaram się to zrobić ciszej. Podsłuchałaś coś?
- Nic. To znaczy, Fleck i ten Australijczyk gadają bez przerwy. Ale głównie o mapach, kursach, wyspach,
ładunku i tak dalej. No i o swoich dziewczynach w Suva.
- To pewnie interesujące?
- Nic w tej formie, w jakiej to przedstawiają! warknęła ostro.
- Okropność - zgodziłem się. - Jak to mówiłaś zeszłej nocy, wszyscy mężczyzni są tacy sami. No, wracaj,
bo jeszcze stracisz coś ciekawego.
Obrzuciła mnie przeciągłym, pełnym namysłu spojrzeniem, lecz ja byłem już pochłonięty sprawdzaniem
innych pasów. Do wytłumienia hałasu posłużyły mi dwa koce i poduszki. Wszystkie cztery pasy działały
znakomicie, a skoro po upływie dziesięciu minut żaden z nich nie sflaczał, uznałem, że i reszta powinna być
równie udana. Wybrałem więc następne cztery, ukryłem je za skrzyniami, wypuściłem powietrze z tych,
które testowałem, i schowałem je wraz z pozostałymi na miejsce. Wkrótce doprowadziłem wszystkie
skrzynie i listwy w przegrodzie do stanu pierwotnego.
Spojrzałem na zegarek. Do siódmej brakowało tylko kwadransa. Czas naglił. Wróciłem więc na rufę i w
świetle latarki dokładnie obejrzałem kanistry na wodę. Grube brezentowe szelki, wgłębienie dopasowane do
kształtu pleców, na górze zakręcany wlew o średnicy pięciu cali, na dole kurek. Wytaszczyłem dwa kanistry
na środek ładowni, zajrzałem do nich i stwierdziłem, że oba są prawie pełne. Zakręciłem je i potrząsnąłem
nimi energicznie. Nie przeciekały, były idealnie szczelne. Odkręciłem więc kurki do oporu, wylewając wodę
na podłogę - ostatecznie to nie mój szkuner - a potem wyciągnąłem z walizki koszulę i wytarłem oba kanistry
w środku do sucha. W końcu podszedłem do Marie.
- I jak? - spytałem szeptem.
- Nic.
- Zmienię cię na chwilę. Wez latarkę. Nie mam bladego pojęcia, jakie paskudztwa mogą na nas czyhać po
nocy na Pacyfiku, ale może się okazać, że pasy się rozedrą albo że sparciały ze starości. Dlatego
wymyśliłem, że wezmiemy ze sobą dwa puste kanistry. Jak na nasze potrzeby mają aż za dużą wyporność,
więc możemy schować w nich trochę ubrań, to co uznasz za niezbędne. Tylko nie dumaj nad wyborem przez
całą noc. Tak swoją drogą, kobiety zwykle wożą ze sobą plastikowe torby. A ty?
- Chyba mam kilka sztuk.
- To jedną zostaw pustą.
- Dobrze. - Zawahała się. - Nie znam się wprawdzie na statkach, ale mam wrażenie, że w ciągu ostatniej
godziny kilkakrotnie zmienialiśmy kurs.
- Jak na to wpadłaś? - Bentall, stary wilk morski, jest tolerancyjny wobec szczurów lądowych.
- Nie kołyszemy się na boki, prawda? Fale przechodzą pod nami od rufy. To już druga czy trzecia zmiana,
którą zauważyłam.
Miała rację. Fale najwyrazniej zmalały i uderzały teraz od rufy. Nie przywiązywałem do tego wagi,
wiedziałem, że w nocy pasaty zamierają, a lokalne prądy mogą powodować najdziwniejsze ruchy wód
powierzchniowych. Nie było się czym przejmować. Gdy Marie odeszła, przycisnąłem ucho do wentylatora.
W pierwszej chwili doleciało mnie tylko nadspodziewanie głośne, blaszane grzechotanie o antenę
nadawczą, nasilające się z każdą chwilą. Deszcz, i to rzęsisty. Zapowiadało się na dłuższą ulewę. Fleck
powinien się z tego cieszyć nie mniej niż ja.
Nagle go usłyszałem. Najpierw kroki, a potem słowa. Domyśliłem się, że stanął w drzwiach kabiny
radiowej.
- Czas, żebyś włożył słuchawki. Henry. - Po przejściu przez rurę wentylatora Jego głos dudnił i dzwięczał
metalicznie, lecz dobiegał całkiem wyraznie. - Najwyższa pora.
- Jeszcze sześć minut, szefie. - Henry, siedząc przy radioodbiorniku, oddalony był od Flecka pewnie z pięć
stóp, a jednak słyszałem go równie dobrze. W roli wzmacniacza wentylator spisywał się znakomicie.
- Nie szkodzi. Nastaw odbiór.
Przycisnąłem ucho do wentylatora tak, jakbym chciał wcisnąć się do niego po pas, ale nic więcej nie
usłyszałem. Kilka minut pózniej poczułem szarpnięcie za rękaw.
- Gotowe - oświadczyła Marie. - Oddaję latarkę.
- Zwietnie. - Zeskoczyłem na podłogę, pomogłem jej wejść na skrzynie i mruknąłem: - Zaklinam cię na
wszystko, nie ruszaj się stąd. Nasz przyjaciel Henry słucha właśnie, jak brzmi ostateczna decyzja.
Niewiele mi już pozostało do zrobienia, toteż uporałem się z tym w kilka minut. Upchałem koc do
plastikowej torby i zawiązałem ją mocno, tym samym dając dowód nieuleczalnego optymizmu. Ewentualna
przydatność tego koca zależała od zbyt wielu czynników. Od tego czy uda mi się otworzyć luk. czy nie
nafaszerują nas kulami podczas ucieczki, czy się nie utopimy, czy do świtu nie pożre nas rekin, barakuda
albo jakieś inne licho... Stwierdziłem jednak, że gdybyśmy uniknęli tych wszystkich nieszczęść, to
następnego dnia nie od rzeczy mieć mokry koc jako ochronę przed porażeniem słonecznym. W nocy jednak
nie chciałem go wlec za sobą luzem - mokry i ciężki jak kamień, działałby niczym kotwica. Stąd pomysł z
torbą. Przywiązałem ją do jednego z kanistrów i właśnie skończyłem wrzucać do niego ubrania i papierosy,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]