[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pewnie szczegółach.
· SÅ‚usznie! przyznaÅ‚ porucznik. Idz odpocząć. Jutro zamelduj siÄ™ u mnie.
· WedÅ‚ug rozkazu, sir.
Po wyjściu Larricka porucznik Steward długo jeszcze rozmyślał. Pózniej udał się do
komendanta fortu i załatwiwszy sprawę swego odjazdu, począł przygotowywać się do drogi.
Na następny dzień na doskonałych wierzchowcach. opuścili Pitt. Zima była w pełni. Szlak
wijący się wśród rozległych puszcz sprawiał im kłopot. Znieżne zaspy utrudniały podróż. Z
wysiłkiem brnęli naprzód. Noce najczęściej spędzali przy ogniu owinięci w kożuchy, czasami
w napotykanych indiańskich wioskach. Sojuszniczym plemionom Unii wystarczały mundury,
aby gościnnie ich podejmować, a u szczepów wiernych Tecumsehowi barwny wampum
przyjazni i pomocy sachema otwierał im serca czerwonoskórych.
Dotarłszy do fortu Yenango postanowili odpocząć dłużej. Konie też tego
wymagały. Ponadto porucznik chciał zdobyć nieco wiadomości o najnowszych wydarzeniach
wojennych. Niewiele tu jednak wiedziano.
Po dwudniowym wytchnieniu pośpieszyli na szlak. Niecierpliwość Stewarda rosła w miarę
zbliżania się do Frenchtown. Wreszcie na początku lutego zjeżdżali w dolinę Raisin pełni
zdumienia i niepokoju na widok sterczących kikutów spalonych domów. Wieś w zasadzie nie
istniała. Z gęstej zabudowy jedynie parę budynków oparło się niszczycielskim płomieniom.
W zatłoczonym ludzmi domu przyjęto ich serdecznie. Jedząc gorący posiłek słuchali
opowieści o krwawych walkach o Frenchtown. O Lee osadnicy nic nie wiedzieli. Mówili o
poniesionych stratach materialnych i ludziach wymordowanych przez kanadyjskich Indian.
Steward i Larrick wyjechali zgnębieni wiadomościami. Mijały tygodnie spędzane w
puszczy. Nic szczególnego się nie działo. W połowie marca natknąwszy się na wioskę
Huronów postanowili zrobić parodniowy odpoczynek. Wierzchowce wychudły i ledwie
powłóczyły nogami, a i oni obaj czuli niesamowite znużenie.
W czwartym dniu pobytu u Indian przewaliła się wiosenna nawałnica, po której wioska
położona na wzniesieniu stała się wyspą odciętą od świata. Okoliczne bory na skutek wylewu
rzek tonęły w wodzie. Nie mogli więc wybrać się w dalszą podróż. Czerwonoskórzy im
odradzali, bo przejście przez tereny olbrzymich rozlewisk było zbyt ryzykowne.
Po dwutygodniowej bezczynności, gdy wody spłynęły w koryta, pożegnali Huronów. Był
początek kwietnia. Omijając trzęsawiska ^ i wyszukując brodów śpieszyli w stronę Meigs,
skąd na łodzi mogliby popłynąć zachodnio-północnym wybrzeżem Erie do Malden. Tam
pewnie oczekiwała brata Lee. Steward liczył, że w forcie zdobędzie nieco wiadomości o
ruchach nie-? przyjacielskich wojsk. Było to konieczne nie tylko z oficerskiego obowiązku, lecz
także dla bezpieczeństwa w trakcie podróży.
Po miesięcznej wędrówce rozbili obóz nad Maumee River. Zapadał zmierzch pełen
majowych zapachów i ptasich zaśpiewów. Od Meigs dzieliły ich trzy, może cztery dni drogi.
Piekli nad ogniem upolowane gęsi gwarząc o różnych błahych sprawach. Nagle usłyszeli
wyrazne stąpania. Chwycili sztucery i ukrywszy się w pobliskich zaroślach oczekiwali
nadejścia niespodziewanych gości. Nie było to zwierzę, bo odstraszyłby je dym z ogniska. To
zbliżał się człowiek.
Odgłosy umilkły na chwilę. Znowu ciszę wypełniły pogwizdywania ptaków. Potem do uszu
Stewarda dobiegł ledwie dosłyszalny szelest. Ktoś jednak podchodził ostrożnie pod obóz zwa-
biony dymem lub blaskiem płomieni. Upłynęło kilkanaście minut i Larrick trącił porucznika. W
wieczornym zmierzchu pod pniem hikory zamajaczył człowiek: obserwował opuszczony obóz.
· Chyba jest sam szepnÄ…Å‚ Robert.
· To biaÅ‚y dodaÅ‚ wachmistrz.
Jeszcze przez pewien czas wyczekiwali, po czym Steward zawołał:
· Hej, widzimy was! Wyjdzcie zza drzewa w krÄ…g Å›wiatÅ‚a. CzÅ‚owiek bÅ‚yskawicznie
przypadł do ziemi, pytając:
· Kim jesteÅ›cie?
[ Pobierz całość w formacie PDF ]