[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ocknąłem się. Las rzeczywiście huczy... Ot, jak teraz. %7łal... Serce boli. Posłałem ja drugą rotę
na wsparcie Szczukinowi. Nie upłynęło więcej nad dwie godziny, nadciągnęli. Wprowadził
ich chłop na obozowisko, ale już teraz prawdziwe. Kiedy ich ogarnięto i uderzono bagnetem,
większość wybiła się i pierzchła w las, sporo zginęło na miejscu. Szczukin przyprowadził
wziętego w rukopasznom boju, krótko mówiąc, nie kogo innego tylko mego bratanka, Rym-
wida . Miałem ja rozkaz nieodwołalny od mego generała brygady lasy aż po Bodzentyn
oczyścić za wszelką cenę z prawem życia i śmierci. Nie było czasu na wysłanie jeńców do
więzienia w Kielcach, a i siły miałem szczupłe. Oficerowie wzburzeni. We mnie, jako w
krewnego surowym, pytającym wzrokiem patrzą.
Kazałem złożyć sąd polowy, i to natychmiast, bo trzeba było bandę ścigać bez zwłoki. Ja
prezydujący, kapitan Szczukin i kapitan Fiedotow z prawej strony, porucznik von Tauwetter i
feldfebel Jewsiejenko z lewej strony. Zasiedliśmy natychmiast w wielkiej izbie tej karczmy.
Aojowa świeca paliła się w lichtarzu...
Generał mówił coraz szybciej, niezrozumiałej, coraz częściej wtrącał rosyjskie wyrazy,
zwroty, zdania. Poprawił się na krześle i ciągnął:
Przyprowadzili. Sześciu żołnierzy, on w środku. Mały, wychudły, czarny, oborwaniec.
Włosy wzjeroszeny. Ledwie poznać... Spojrzę ja na niego: Jaś, rodzonego brata ulubiony
syn... Na kolanach wyhodowałem... Jakieś na nim gałgany... Twarz przez całą szerokość roze-
rwana bagnetem, sina, zapuchnięta. Jak wprowadzili, tak i stanął przy drzwiach. Czeka. A ty,
sędzio, sądz!
No tam pytanie urzędowe, formalne: kto jest?
Milczy. Patrzymy w niego wszyscy. Towarzysz dobry, kolega kochany, dusza-człowiek,
oficer pierwszorzędny. Twarz jego zrobiła się harda, zastygła, skrzywiona od jakiegoś uśmie-
chu, co tę twarz miłą, dobrą i miękką wykrzywił, podobnie ot, jak kowal wezmie i wykrzy-
wi w ogniu raz na zawsze miękkie żelazo w krzywy hak.
Ci żołnierze, co go strzegli, to byli zarazem świadkowie. Zeznają, że go pojmali w lesie,
nocą, bijącego się z nimi pierś w pierś, zeznają, że on i jest ten sam, ich własny porucznik,
Rozłucki. Sprawa jasna, cóż tu więcej? Głosować...
Wtedy zwraca się do mnie sędzia z prawej strony, kapitan Szczukin, i powiada, że chce
jeszcze podsądnemu pytania zadawać. Cóż zadawaj. Wstał Szczukin ze swego miejsca, ku-
46
łakami oparł się z całej mocy, na ostatek przechylił się przez ten stół ku niemu. %7łyły mu na
czoło wylazły, twarz sczerniała jak ziemia. Oczy wlepił w winowajcę. Czekamy wszyscy, o
co go jeszcze będzie badał. Tymczasem ten słowa wypowiedzieć nie może, bo człowiek był
twardy, nieuczony. Nozdrza mu drgają, brwi się zeszły. Zaczął wreszcie walić kułakiem w
stół i wołać ku podsądnemu:
Rozłucki! ty nie śmiej tu przed nami hardo stać! Nie śmiej w nas patrzeć takimi oczami!
Tyś zaprzysięgał czy nie? Coś robił z twoją przysięgą? Odpowiadaj! Przysięgałeś czy nie?
Przysięgałem rzekł.
Przysięgałeś jął znowu krzyczeć Szczukin na całą karczmę, gniotąc stół pięściami a z
tą świętą przysięgą to coś zrobił? Tyś z szeregu uciekł do wroga! To prawda czy nie?
To prawda.
Razem z innymi zdrajcami swego panującego napadłeś na jego wojsko z zasadzki. Pro-
wadziłeś zdrajców, dawałeś im najzgubniejsze wskazówki, uczyłeś ich, gdzie i jak uderzać. Ja
sam widziałem cię dzisiejszej nocy w bitwie z żołnierzami twej własnej roty. Ja tu świadczę,
że widziałem, jak żołnierz Deniszczuk zranił cię bagnetem. To prawda czy nie?
To prawda.
Jeżeli to wszystko prawda, to ty nam, żołnierzom prawym i wiernym, w oczy tu mężnym
wzrokiem patrzeć nie śmiej! Stoisz przed obliczem sprawiedliwego sądu. Twój własny stryj
sąd nad tobą sprawuje. Spuść oczy i zniż się, bo ty jesteś zdrajca i nędznik!
On na to rzekł:
Ja stoję przed sądem Boga. A ty mnie sądz według swojego sądu, jak chcesz. Szczukin
siadł.
Głosowanie. Dwa głosy padły za karą natychmiastową, Szczukina i von Tauwettera, dwa
za odesłaniem pod konwojem do Kielc. Mnie tedy przyszło przechylić szalę. No, i przechyli-
łem... mówił cicho, kiwając głową.
Mieli wyprowadzić. Jewsiejenko wniósł, że może ostatnie ma życzenie. Dałem głos.
Spojrzał tedy na mnie tymi pieczarami oczu, wlepił je we mnie. Staliśmy wszyscy za stołem.
On podszedł blisko. Patrzył mi w oczy, ja w jego. Jakby dwie lufy pistoletowe przystawił...
Pamiętam surowe słowa:
Rozkazuję przed śmiercią i to jest moja niewzruszona, ostatnia wola, żeby mój mały,
sześcioletni syn, Piotr, był wychowany jako Polak, taki sam jak ja. Rozkazuję, żeby go uczyć,
choćby to było przeciwne sumieniu wychowawcy, jak jego ojciec zrobił wszystko, aż do sa-
mego końca. Rozkazuję mu głosem głuchym, żeby pracował dla swej ojczyzny i żeby, jeśli
zajdzie potrzeba, umierał dla niej bez jednego drgnienia strachu, bez jednego westchnienia
żalu, tak samo jak ja. No, i wszystko.
Oddał nam cześć po wojskowemu.
Wyprowadzili.
Zaczął się budzić dzień. Poszedłem do alkierza, gdziem tej nocy miał spać. Otwarłem
okno. Brzask dnia już się zaczynał. Ranek. Po drugiej stronie drogi sześciu żołnierzy szybko
wybierało łopatami dół w piasku. Odszedłem w głąb izby. Odwróciłem się twarzą do ściany.
Boże mój!...
Było już jasno, kiedym wrócił do okna. Mogłem już widzieć spokojnie. Na kupie piasku,
pod strażą dwunastu żołnierzy z karabinami u nogi, bokiem do mnie zwrócony siedział spo-
kojnie. Zdjęto mu już kurtkę powstańczą. Był w koszuli i tę koszulę miał rozerwaną na pier-
siach. W rękach ściśniętych trzymał między kolanami fotografijkę syna, Piotrusia. Głowa
zwieszona, włosy spadły na czoło, oczy w tej fotografii utopione.
Zaszedł pluton żołnierzy należący do jego własnej roty, zza węgła karczmy. Stanął ten
pluton naprzeciwko. Von Tauwetter prowadził. %7łołnierze broń u nogi. Stoją. Minęła chwila,
druga, trzecia... Czekam. Czekam, żeby Tauwetter dał komendę. Nic, cisza. Nic, cisza. Nie
może dać komendy. Tamten siedział wciąż z oczami w swoim obrazku. Miałem złudzenie, że
47
[ Pobierz całość w formacie PDF ]