[ Pobierz całość w formacie PDF ]

ciły już Dniestru jasne wody.
Nie dał żołnierstwu hetman chwili spoczynku. Naglił do marszu. Co prędzej chciał Dnie-
stru łęgów, rokicin i stogów dosięgnąć, tam się okopać, dostać widnych z dala stogów siana
dla koni, wysłać komunika do Mohilowa po żywność, czekać posiłków i stoczyć śmiertelny
ostatni bój.
Ujrzawszy z dala wody Dniestrowe, powściągnął się nieprzyjaciel, zawahał, cofnął. Tatar-
skie gromady z daleka krążyły. Stanął tabor bezsilny. Nie chciał, gdyż nie mógł iść.
Tu było czwarte miejsce jego wytchnienia.
79
WIDZIADAA SNU
Skoro tabor przystanął i, wbrew buławie, nie chciał dalej podążać, rozbiły ręce synowskie i
ręce krewniaków namiot dla wodza.
Odpięli z ramion rycerze skóry lamparcie i skóry lwie, niedzwiedzie i tygrysie. Rzucili je
na ziemię i z nich łoże wodzowi usłali.
Siodło pod głowę złożyli.
Odeszli.
Już od dziesiątka dni bezsenna, spracowana głowa na wezgłowie upadła. Lecz do spoczyn-
ku daleko. Serce w piersiach szamotać się jęło, jakby nowy  trzeci  wewnętrzny wróg: to
biec w szalonym polocie, to nad jakowąś bezdenną otchłanią stawać i w zgrozie zacichać. l
Przygasła siła widzenia.
Niesen bardzo dziwny, na pół zapomniały, jak gdyby wieniec z tarniny okrążył kolcami
spracowane czoło. Podła i mściwa siła rozpaczy na piersiach usiadła.
Chmurami kędyś w nocy pędzą dokoła taboru zgraje nieprzyjaciół  męczeńska Polski ko-
rona.
Chmurami mkną purpurowymi  nachylą się i w ciemność odlecą  wiotkie sny.
Zdało się w jakowejś chwili, że od dzikiego w nocy zawycia pędzących Tatarów wolno i
lekko wydęła się falisto i zawahała, a pózniej w górę podniosła zasłona namiotu  w tym
miejscu, przez które wyszedł był syn. Ktoś w przejściu stanął ciemnym.
Blask od pochodni w obozie płonącej padł na ramiona widziadła. Młodzieniec na poły na-
gi...
Ciało jego ciemne, wysmukłe, ścigłe. Twarz sucha. Na piersiach, na żebrach i na biodrach
jego lekka kolczuga, niby koszula z jedwabiu. Nie zakrywa mu szyi, ramion i rąk, a ledwie
osłania brzuch. Nagie, wysmukłe nogi tylko na goleniach pokryte są brązowymi plechy, które
w pół łydki obramia rzezbiona w metalu koronka. Nie zasłoniętą głowę owiewa długi włos
kędzierzawy.
Po barwie skóry, po oczach i kształcie lic znać, że z puszczy wschodniej przybył. Na bio-
drach jego pas rzezbiony w kwiat róży dzikiej. Muskuły rąk i nóg jeszcze się prężą od zwin-
nych w biegu skoków, %7łyły prawicy, chudej jak u dziewczyny, niby sznur tęgi biegną ku dło-
ni i zdają się oplatać krótki miecz, co w uściśnieniu palców nierozerwalnym kurzy się jeszcze
od krwi dopiero przelanej.
Krótki to miecz, nie dłuższy nad italską dagę.
Lewa ręka w bok wsparta.
A żebra tego boku, widoczne wskroś przeguby kolczugi, dyszą z gwałtem. Twarz niewy-
mownego uroku w uśmiechnieniu zastygła.
Szczęście zwycięstwa, uniesienie, co już wyżej podlecieć nie zdoła i na wysokościach stoi
w zawstydzeniu, widać na ustach jak u dziecka niewinnych  choć przez nie leciał przed
chwilą krzyk sępa, upatrzoną zadający śmierć. Nieustraszona myśl strzelała przeszywając z
tych oczu. Namiętna czułość drży w ciele kipącym od ukropu krwi. Zdało się, że młodzian ten
jeszcze słucha krzyku tłumów, które w nim swego pozdrawiają ducha, żądzę swej cnoty,
zwycięzcę  wzywają go na siodło wodza  a on uśmiecha się nie do krzyku tego, lecz do
80
krótkich westchnień bojażni pełnych, co się jeszcze nie spaliły do cna w głębokiej duszy
przed walką.
Tam nieruchomo stojąc u kotary płóciennej namiotu,
zawołał z dala:
 Hetmanie! Hetmanie! Jęknie hetman:
 Gończe  ktośkolwiek jest  cóż przynosisz?
 Echo szczęśliwe.
 Nie masz dla mnie szczęśliwej wieści w okręgu ziemi...
 Podnieś się, serce hetmańskie!
 O wieczna walko! o walko! o walko! O wieczne czuwanie!
 Rozewrzyjcie się oczy na światło!
 Cóż bym jeszcze mógł ujrzeć?
 Spojrzyj!
 Czy nie zginął mój syn?
 Przypomnij, to przypomnij!
Strumień po ostrych, po rumianych i siwych pluszcze kamykach. Sepleniąc między korze-
niami, w dół leci z tęgoboru, z pachnącej smołami góry.
Słońce w przezroczystym nurcie migota. Kąpie się w zimnej wodzie i bryzgi złotolite
otrząsa.
Muszki polotne, miody łodyg wysysając, bawią się na liściach żółto zakwitającej krzew-
my. Przecinają skrzydłami wiatru jasność i chłód  wiatru, co wzdyma się, przelata i zacicha
 dzwonią skrzydłami o słońca struny nawiązane.
Wonna poziomka czerwieni się pod liśćmi ostro strzyżonymi, na wysmukłej ciężąc odnóż-
ce. Zgina się badyl różowej centurii pod ciężarem tchórzliwego trzmiela, co kosmate swe
ciało w gorąco-wonną, w gorzką smołę zatapia. Złotem, lazurem i barwą zorzy wschodzącej
pisane skrzydła motyla to się łączą ze sobą, jak gdyby w lęku o kruchość tajni nadobnego
pisma, to się rozwierają bezczelnie przed słońcem, ni to obłąkana młodości żądza niebezpie-
czeństw. Skinienia tych skrzydeł odmykają i zawierają głębokie drzwi władzy dumania, du-
mania pierwotnego, własnego, które zamknięte jest wewnątrz i nisko, w kole ścisłym, w krę-
gu niedostępnym, z dala od jakichkolwiek, w okrutnych walkach zdobytych trofeów ludzkiej
mądrości.
Lilia leśna, złotogłów, stoi wysoko na brzegu, ponad czystym strumieniem. Stopki jej ce-
bulaste ziębną w chłodzie urwiska, korzeń szczerozłotem odziany pije z głębin mocny trunek
żywota. Kwiaty nad żywą wodą zwieszone jej jednej  wodzie żywej  dają oglądać we-
wnętrzne sromy szkarłatem wysłanych kielichów. Głęboko, jasno i długo, jak gdyby nienasy- [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl