[ Pobierz całość w formacie PDF ]

dokładne, nic zbędnego, można było się nim zachwycić, i Wiera zachwyciła się.
Domyślała się, że to tylko jeden z odruchów, wielokrotnie trenowany na setkach
postojów i setkach progów dziesiątków rzek i rzeczek, i ze złością odpędziła myśl o tym,
że śmiesznie jest zachwycać się odruchem. Pociemniała od opalenizny twarz, bardzo
uważne oczy, i wiosło w ręku, jak przyklejone, chociaż z powodu zimna skóra na palcach
dawno już popękała i sączy się krew. Wszyscy mają z palcami kłopoty, tyle że Peter nigdy
nie jęczy. Jak on przeszedł po postoju, jak wskoczył do łodzi, jak wspaniale zmusza
malców do słuchania swoich komend!.. Można się w takim zakochać. Nic dziwnego, że
Ronda Soman kręci się i wierci przed nim, jak tylko może, przejść mu nie pozwala, a jak
on ją przezywa  Seks-petarda? Jakoś tak... Nie, to nie Peter ją przezwał... Białoskóry
Stefan. Trzeba by z nią porozmawiać, żeby skończyła z tymi głupotami: Peter jest
wspólny. Jest liderem. Nasz prawdziwy wódz. Nie, kiedyś Stefan też był całkiem
dorzeczny; to straszne, co zrobiła z nim władza, a gdzieś za dziesięć lat będzie już
skończonym staruchem... Nie chcę o nim myśleć. Przy boku Petera niczego się nie boję.
Pokonamy rzekę. Co? Wiosłować? Słusznie, należy wejść w próg dokładnie pośrodku
głównego nurtu... weszliśmy... a Joris się boi, niepotrzebnie się tak wierci. Spokój,
głuptasie, przecież z nami jest Peter, a to oznacza, że wszystko będzie dobrze...
Już na pierwszym stopniu łodzią zaczęło rzucać. Dno łodzi mijało kamienie,
zauważalne tylko dzięki zmiennemu charakterowi strugi i gładkim jak szkło
nieruchomym wodnym garbom z szalejącymi pienistymi ogonami. Aódka nie potrafiła
wzlatywać na wały, przebijała je dziobem, a strumienie wody oblewały Jorisa aż po
pachy. Wiera jęknęła, gdy w dole między garbami jej wiosło nie sięgnęło wody. A Peter
krzyczy... Jo-h-ho-ho! Krzycz, Peter! Musimy cię słyszeć. Jaka potężna ta woda... R-raz!
Dwa! Jeszcze raz! Udało się, odeszliśmy od kamienia... Teraz mamy przylgnąć do
prawej... Wiera nagle uświadomiła sobie, że wcale to a wcale się nie boi. Tylko trzeba
uważnie słuchać. Trzeba wykonywać to, co każe Peter, on wie jak, on wszystko potrafi.
A Joris im dalej, tym bardziej się boi, i wiosłuje płytko, pośpiesznie, słabiutko... Teraz nie
ma co się bać. Jak wiosłujesz, Joris, przecież Peterowi jest ciężko, nie rozumiesz tego?
Przechylamy się... nie, wyprostowaliśmy się... Teraz! Rozkaz  i teraz już tylko do
przodu, Peter na rufie wiosłuje jak wściekły, a łódz pędzi, niech nam mięśnie pękną, ale
ona musi lecieć, musi przeciąć nurt jeszcze przed grzędą, tam jest przejście, już je widać,
ale jak jeszcze doń daleko...
Wiera usłyszała, jak z tyłu wrzeszczy Peter  podaje tempo. Omal nie uśmiechnęła się
między uderzeniami wiosła: mnie nie trzeba, a Joris i tak nie słyszy... wiedziała, że Peter
wkłada w wiosłowanie wszystkie siły, i sama też oddawała łodzi wszystkie swoje siły.
Skrajny głaz w grzędzie zbliżał się z przerażającą prędkością i Wiera wiedziała, że zdążą,
bez wątpienia zdążą, inaczej po prostu być nie mogło...
Nie zdążyli. Aódz burtą huknęła w głaz, i od razu zwaliła się na bok.
8.
Towarowy port rufowy statku był otwarty na oścież, na grunt spływał szeroki, pokryty
poprzecznymi żebrami, trap. Przed nim w granicie ziała głęboka szczelina: czterdzieści
lat temu skała nie wytrzymała temperatury, gdy wtapiał się w nią statek. Gdzieniegdzie
granitu czepiał się porost. Przez szczelinę przerzucono mostek, i od niego, wijąc się
i wykreślając pętle, po obozie rozbiegały się ścieżki: do ogrodu, do warsztatów, do wiat
i szop, do przełazów w palisadzie, a najszersza i najlepiej udeptana prowadziła do wrót i,
minąwszy je, skręcała w stronę bagien.
Stefan rozejrzał się. W polu widzenia nikt się nie obijał. Pod trapem  też.
Słońce stało wysoko.
Pod najbliższą statku jednospadową wiatą, w której łatwo dawało się rozpoznać grodz
 Dekarda , płonęło palenisko. Zjadliwy dym walił w niebo przez pusty pień krzemowego
drzewa, ponad częstokołem skręcał na wietrze i rozwiewał nad bagnem. Nad paleniskiem
syczał i pluł parowy silniczek, połączony z elekrogeneratorem  żarłoczne, nadzwyczaj,
choć to było dziwne, sprawne dziecko Ludwiga i Fukudy, dzięki któremu statek miał
energię. Zwistał strumień pary. Skrzypiąc, kręciło się koło zamachowe, i coś natrętnie
brzęczało. Od generatora do statku wił się gruby kabel, wchodzący w luk awaryjny.
Większą część energii elektrycznej pochłaniały nienasycone trzewia syntezatora
żywności, trochę mniej pożerały pokładowy mózg i boja radiowa, utylizacja odpadków,
oświetlenie i ogrzewanie pomieszczeń mieszkalnych. To ostatnie w połowie było
zabezpieczane przez ciepło własne ludzkich ciał, znajdujących się we wnętrzu  Dekarda .
Z szopy, przyciskając do brzucha kosz z torfowymi brykietami, pojawił się Fukuda
Itiro. Postawił kosz, wspiął się na palce, postukał palcem w oszukujący manometr,
przegarnął palenisko i dopiero wtedy zobaczył Stefana. A zobaczywszy  wykonał
półukłon. To nie był zwyczajny ukłon, przed Stefanem kłaniał się nie tak, jak przed
każdym starszym od niego, Fukuda wykonywał rytualne działanie, wbudowane w jego
umysł, chyba, genetycznie.
Stefan skinął głową na powitanie. Tu można było nie bać się ani kantu, ani sabotażu:
systematyczną pracę mechanika, poza bezpośrednim poleceniem, mogła zatrzymać tylko
jakaś klęska żywiołowa. Poza tym Fukuda był zagadką. Nie przyjaciel, ale i nie wróg.
Milczek. Skoro milczek, nie dureń  czyli myślący. A o czym myśli? Pytanie... Ale lojalny
względem dowództwa, a to najważniejsze. Umiarkowanie lojalny. Dobre i to.
 Wszystko w porządku?  zapytał Stefan.
Wysłuchał krótkiego i precyzyjnego meldunku, z którego pojął, po pierwsze, że torf
w ostatnim czasie nie wysycha odpowiednio, co powoduje nadmierne osadzanie się sadzy
w kominie, po drugie, że prasa do brykietowania torfu pracuje normalnie, a po trzecie
i najważniejsze, że kocioł nie pracuje normalnie, i jeżeli Diego dziś nie wyekstrahuje
cieczy do likwidacji kamienia, którego grubość osiągnęła poziom zatrważający, to Fukuda
za nic nie ręczy i ręczyć nie może.
Fukuda był cenny już choćby przez to, że nigdy nie proponował rozwiązań
administracyjnych, nigdy nie czuł się dotknięty. Gdyby Stefan poprosił o radę  zdziwiłby
się: tu, jak i w domu, w rybackiej osadzie na Okinawie, każdy zajmował się swoimi
sprawami, nie obarczając postronnych swoimi osobistymi migrenami. W swojej
natomiast dziedzinie Fukuda był niezastąpiony. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl