[ Pobierz całość w formacie PDF ]

kwiatowego panien Płachcianek, na który wychodziły także okna sypialnego pokoju pani Płachciny. W tym to ogródku
latem często ona przesiadywała z córkami i tam im pan Jakub wieczorem grywał na gitarze i śpiewał.
Każda z tych cząstek, chociaż nie mogła przynosić dochodu, ale do celów prezesa wybornie posłużyła. Na każdej z
nich leżały już zwiezione zimą stosy materiałów i wszędzie był stróż, który ich pilnował, ale nikt jeszcze nie wiedział,
na co to i co gdzie budować miano.
Gdy nadeszła sposobna pora, pokazało się mnóstwo cieśli z różnych wsi prezesa, a także i najętych. Rozpoczęły się
roboty na wszystkich razem punktach. Rznięto kłody na fundamenta, przygotowywano podwaliny, obciesywano słupy i
krokwie, słowem, praca szła szybko, gorąco, jak w fortecy przygotowującej się do szturmu i dopełniającej obronę na
punktach zle jeszcze obwarowanych. Prezes i sam często wyjeżdżał, popędzał robot
ników, a gdy go się pytano, co to będzie, odpowiadał grzecznie, układnie, ściskał za rękę pytających, dzieciom
przywoził pierniczki, ale nic nie powiedział stanowczo.
Wszakże gdy rozmierzono grunt i pozakopywano kloce dębowe, na których miały leżeć podwaliny, wyszedł pan
Remigiusz, zawołał pana Pawła i zaczęli miarkować i rozważać. Z rozmiaru budowy, ze stanowiska słupów i ilości
przygotowanego materiału przekonali się oba bracia, że to miała być ogromna karczma.
 Karczma! Nie ma wątpliwości!  zawołał pan Remigiusz.
 Karczma, tak jest  rzekł pan Paweł.
 Karczma, do stu diabłów, koło moich wrót i pięćdziesiąt kroków od naszej  krzyknął pan Remigiusz i pokręcił
wąsa.
 O pięćdziesiąt kroków od naszej, czy diabła zjadł!  zaryczał pan Paweł i z tejże samej strony wąsa pokręcił.
 Ja mu łeb rozwalę, temu szelmie  krzyknął Remigiusz.  Ja mu kości połamię, temu huncwotowi  dodał pan
Paweł.
A tymczasem robotnicy robili świszcząc i trzaski padały pod nogi rozgniewanych braci. Przyszło im z początku na
myśl spędzić kijem cieśli z roboty, ale pomyśleli, że ludzie cudzy, że może który odpłacić kijem za kij, że może się
wywiązać proces. Gdy do tych refleksji przyszła i ta myśl, że każdy z nich winien był prezesowi po kilka tysięcy, że
termin tuż był za pasem, dali pokój gniewom i postanowili udać się z prośbą i perswazją do jaśnie wielmożnego
dobroczyńcy, aby im tej przykrości nie robił.
Jednego także poranku pan Skrętski i pan Zarzycki, wywabieni ciągłym stukaniem toporów i krzykiem pracujących
ludzi, wyszli każdy na swój tok, spojrzeli na siebie, nie ukłoniwszy się jeden drugiemu, i zaczęli się przypatrywać
robocie. Postrzegli także założone fundamenta i przymocowane podwaliny wielkiego budynku, obaczyli podwody,
które zwoziły cegłę, i dochodzili, co by to być miało. Budynek założony był tak, że jedną połową dotykał do toku pana
Skrętskiego, a drugą do toku
pana Zarzyckiego. Od jednego zaś końca szły w pewnych dystancjach postawione słupy, na których właśnie cieśle
przymocowywali rynwę do sprowadzania wody. Postrzegłszy to pań Skrętski zbliżył się o kilka kroków do pana
Zarzyckiego, a pan Zarzycki do niego. Gdy już byli w takiej odległości, że mogli się rozmówić, rzekł pan Skrętski:
 Wszak to podobno będzie gorzelnia.
 Zdaje się, że gorzelnia  odpowiedział pan Zarzycki.
 Patrzaj pan  mówił dalej pan Skrętski  w środku pokopane fundamenta na mur pod kotły, jak Boga kocham!
 A prawda  odpowiedział pan Zarzycki  wszak to już i słupy pod rynwę wkopane.
 Ba, nawet i rynwę przymocowują  rzekł znowu pan Skrętski, przychodząc bliżej  jak kocham żonę i dzieci!
 Aadna rzecz, gorzelnia pod samym tokiem  rzekł pan Zarzycki, jeszcze zrobiwszy parę kroków.
 To nam diabli tego szelmę nadali  krzyknął pan Skrętski i znalazł się obok pana Zarzyckiego.
I wtenczas dopiero, podnosząc głowę jeden na drugiego i uchylając czapki, powiedzieli sobie nawzajem: dobry dzień
panu!
 Co tu robić w tym zdarzeniu?  zapytał pan Zarzycki.  Nie pozwolić! to nie ma sensu, to przeciwko prawu 
krzyknął pan Skrętski.  Odezwijmy się razem, panie sąsiedzie.
I oba zaczęli krzyczeć na ludzi, kazali zaprzestać robotę, perswadując, że gorzelnia nie może być tak blisko toku. Ale
robotnicy nie odpowiadali im ani słowa i świszcząc robili dalej. Gniew straszny porwał pana Skrętskiego, chciał już
przelezć przez płot i kijem spędzić z roboty zuchwalców, ale go sąsiad zreflektował i przypomniał, że prezes ma ich w
ręku. Postanowili więc także udać się do wymowy i perswazji, polegając na rozumie i sercu jaśnie wielmożnego
dobroczyńcy.
 Wyjdz no, mężu, i obacz, co się tam buduje na gruncie prezesa  rzekła na drugi dzień potem pani Birucika, która
właśnie była u krów i widziała, że o kroków dwadzieścia od jej
obory wzniesiony już zrąb kwadratowego niewielkiego budynku i nawieziona wielka kupa węgli. Poszli więc oboje i
pan Birucki przekonał się, że to miała być kuznia.
 O, ja nieszczęśliwa, kuznia tak blisko od mojej obory? A toż ten człowiek nie ma Boga w sercu  zawołała pani
Birucka.  A wszystkiemu toś asan winien  mówiła dalej, wyzwirzywszy się na mężu, który zwykle wszystkiemu
był winien.
 A toż jakim sposobem, mój ty aniołku?  zapytał pan Birucki najłagodniejszym głosem, na jaki mógł się zdobyć.
 A tak, ja dawno mówiłam, że trzeba było spłacić Czapowskiego, kiedy oddawał tę cząstkę za bezcen.
 Ale skądże pieniądze, mój aniołku!
 Nie było pić, nie było się przyjaznić z Buniem, Krzemienieckim, nie było posyłać co moment do Szlomy, nie było,
nie było..;  wołał coraz silniej aniołek.
 Ale nie było także kupować szalów pomarańczowych, mój aniołku, nie było...  chciał jeszcze coś powiedzieć,
dobywając z szerokiej piersi męstwa i głosu, gdy pani Birucka z zaiskrzonymi oczyma przyskoczyła do niego i
krzyknęła:
 Co? Ja nie gospodyni? Ja marnotrawna? Czy to ja nie oszczędzam, nie zbieram, czy to ja nie kradnę przed tobą,
opoju, niedołęgo! Czy to ja jaka nie bądz głupia Płachcina z beretem i w aksamitach? Czy to ja mam kochanków? 
wołała następując na męża, który coraz ustępował, ale widząc, że żółć rozlała się po jej chudej twarzy, odwrócił się,
zatknął uszy i poszedł prędko do domu. Tam przypomniawszy sobie dług u prezesa, antałek wina i atłasową zieloną
suknię żony, westchnął i postanowił udać się z prośbą do prezesa.
W parę dni potem wieczór był śliczny. Pani Płachcina siedziała w altanie, melancholicznie patrząc na pana Jakuba i
podnosząc do góry palcem swój przypłaszczony nosek, aby się wydawał zadartym. Pan Jakub mówił jej o pani
Włodzimierzowej, która teraz była smutna i samotna po wyjezdzie syna za granicę. Pand Płachcina mówiła to o
księżnie Polinie, z którą kiedyś była w przyjazni, to o hrabi Januszu, który się kiedyś w niej kochał,
to nareszcie o prezesie, który ją ciągle inwintuje i bardzo podejrzanym sposobem zagląda w oczy.
 Co to tu prezes wybudował za ogrodem pani?  zapytał pan Jakub, pokazując na długą jakąś budowę na prędce
skleconą, na której już stały krokwie, ale dach jeszcze nie był poszyty.
 Nie wiem  odpowiedziała z uśmiechem pani Płachcina  zapewne jakąś galerię dla promenady. Daje mi to do
myślenia  dodała z wyrazem, który obudził zazdrość pana Jakuba bo, en voyezvous, naprzeciwko , mojej altanki
jest nawet furteczka w ścianie.
 Ach, ach, prawda!  odpowiedział pan Jakub, uzbroiwszy swój wzrok w wyraz pełen wyrzutu.
 Soyezy tranquille, Monsieur Jakub  odpowiedziała podając mu rękę.
Podano herbatę, przyszły i panny Płachcianki, a gdy %7łorż, obtarłszy wprzód palcem nos, sprzątnął przybory, wziął pan [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl