[ Pobierz całość w formacie PDF ]
udzie i zerknął na nią z ukosa. Palce były na wpół zgięte. Przez białą skórę prześwitywał
błękit, a cała ich powierzchnia pocięta była regularnymi liniami zmarszczek. Igła dosięgła go
ukrytego za ciemnym łukiem czaszki. Gdy poruszał okiem, igła robiła to samo. Otworzył oko
i natychmiast zalała je woda spod zielonych wodorostów.
Zaczął prychać i wydawać dzwięki powstające gdzieś głęboko w piersi. Były to
twarde grudki dzwięku, które szarpały nim, wychodząc na zewnątrz. Z oczu wypłynęła
kolejna porcja słonej wody, łącząc się ze śladami morza i płynu pokrywającego jego policzki.
Całe ciało opanowało drżenie.
Nieco dalej był występ w skale, a w nim głębszy zbiornik. Zsunął się wolno i z
wysiłkiem, położył się w poprzek i znowu zanurzył swój prawy policzek. Otwierał oko i za-
mykał, a woda obmywała bolesny kącik. Pojawiające się w pamięci obrazy odeszły tak
daleko, że można je było zignorować. Pomacał dłońmi wokół siebie i zanurzył je w wodzie.
Od czasu do czasu jakiś twardy dzwięk podrywał całe jego ciało.
Ta sama mewa wróciła teraz z towarzyszkami, a ich nakładające się na siebie krzyki
znaczyły ślad ich lotu nad jego głową. Również od morza dochodziły dzwięki - mokre
bulgoty gdzieś poniżej jego ucha i regularny, głuchy łoskot fal, które - choć tłumione przez
masyw skały - wciąż były w stanie ją ominąć i posłać pieniste odnogi w międzyskalne
zagłębienia. Myśl, że musi zlekceważyć swój ból, pojawiła się i rozsiadła w centrum jego
świadomości, tak iż nie sposób było udawać, że jej tam nie ma. Otworzył oczy, nie zważając
na igłę, i spojrzał w dół na swoje zbielałe ręce. Zaczął mamrotać:
- Schronienie. Muszę znalezć schronienie. Jeśli tego nie zrobię, zginę.
Odwrócił ostrożnie głowę, obrzucając spojrzeniem drogę, którą przebył. Pojedyncze
części skalne, które uderzały weń, gdy spadał, teraz składały się w całość. Jego oczy
obejmowały każdorazowo po kilka jardów, powierzchnie wynurzające się w miarę jak ostrze
igły wykłuwało zeń wodę. Raz jeszcze spróbował wspiąć się po skale. Wiatr nieco osłabł,
choć ciągle jeszcze opadały na niego strugi deszczu. Wydzwignął się na niewysokie urwisko,
stanowiące przeszkodę, której pokonanie wymagało namysłu i wydania oddzielnych
dyspozycji dla poszczególnych kończyn. Leżał przez chwilę na szczycie niewielkiego ur-
wiska, obserwując wodne strzępy dochodzące aż do górnych części skały. Słońce tkwiło tuż
ponad jej wyższą częścią, gdzie czekały na niego białe rowy. Zwiatło zmagało się z
chmurami, rozrzedzonym deszczem, a wokół skały kołowały jakieś ptaki. Słońce, choć
niewyrazne, zbierało wodę z jego oczu, więc zmrużył je i nagle krzyknął głośno pomimo
kłującej go igły. Czołgając się przez pozbawione bieli rowy i wyżłobienia, polegał tylko na
dotyku, a potem jednym oku. Podnosząc nogi nad spękanymi ścianami rowów, odnosił
wrażenie, iż należą one do jakiegoś innego ciała. Natychmiast też, wraz z zelżeniem bólu w
oku, ogarnął go ziąb i wyczerpanie. Położył się na wznak w wyżłobionej rozpadlinie,
przestając się troszczyć o ciało. Przywarł do niego straszliwy chłód, był wewnątrz ubrań i pod
skórą.
Chłód i wyczerpanie odezwały się doń wyraznie. Zaprzestań walki" - mówiły. - Leż
spokojnie. Przestań liczyć, że kiedyś powrócisz, że będziesz żyć. Poddaj się, ustąp. W tych
białych ciałach nie ma ani powabu, ani podniecenia. Twarze, słowa - to wszystko przydarzyło
się komuś innemu, gdzieś indziej. Godzina na tej skale to całe życie. Cóż masz do stracenia?
Tu nie ma nic, prócz udręki. Poddaj się. Ustąp".
Jego ciało znów zaczęło pełznąć. Nie była to reakcja mięśni czy nerwów, które nie
pozwalały się zgnieść; wynikało to z tego, że głosy bólu uderzały weń jak fale bijące w burty
okrętu. W samym środku tych obrazów, bólów i głosów tkwiło zjawisko jak stalowa sztaba -
coś, co tak niewątpliwie było centrum wszystkiego, że nie mogło zbadać nawet samego
siebie. Wśród mroków czaszki, istniało, mroczniejszy mrok, samoistne i niezniszczalne.
- Schronienie. Muszę znalezć schronienie.
We wnętrzu zawrzało. Pomimo ukłuć igły rozejrzało się na boki, zebrało myśli.
Doszło do wniosku, że musi pełznąć raczej tam niż gdzieś indziej. Odrzuciło chyba z tuzin
dostrzeżonych miejsc, obserwując teren przed pełznącym ciałem. Uniosło świetliste okno pod
łukiem, przechyliło sklepienie czaszki z jednej strony na drugą, co przywodziło na myśl
niespieszny ruch głowy gąsienicy, próbującej złapać się nowego liścia. Gdy ciało znalazło się
w pobliżu ewentualnego schronienia, głowa wciąż obracała się to w jedną, to w drugą stronę,
poruszając się szybciej niż powolne myśli w jej wnętrzu.
Od ściany rowu odpadła płyta skalna i osunęła się w dół. W ten sposób między
ułomkiem skały, ścianą rowu i jego dnem powstała trójkątna dziura. Był tam tylko ślad
deszczowej wody i ani odrobiny bieli. Dziura biegła w dół zgodnie z linią rowu, a w jej
wnętrzu panował mrok. Nawet zdawała się bardziej sucha niż reszta skały. Wreszcie jego
głowa znieruchomiała i położył się pod tą dziurą, podczas gdy słońce powoli kryło się za
widnokręgiem. Zaczął obracać swe ciało wewnątrz rowu, pośród plątaniny nasiąkniętego
wodą ubrania. Nie odzywał się ani słowem, lecz dyszał ciężko z otwartymi ustami. Powoli
obracał się tak, by jego białe pończochy mierzyły w rozpadlinę. Leżąc tyłem do trójkątnej
dziury, wsunął tam obie stopy. Potem położył się na brzuchu i zaczął się wić falistym ruchem,
jak wąż nie mogący zrzucić swojej skóry. Jego oczy były otwarte i niewidzące. Sięgnął ręką i
obciągnął sztormiak oraz bluzę po obu bokach. Sztormiak był twardy, a on wsuwał się,
wykonując nieskończoną serię maleńkich ruchów, zupełnie jak homar wciskający się tyłem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]