[ Pobierz całość w formacie PDF ]
mego podpisu, mojej twarzy. Wydałby mi wszystkie skarby rodzinne, lecz czy uwierzyłby w
opowieści o demonach? Zamknięto by mnie na cztery spusty.
Albo spalono by mnie na stosie jako czarownika. Było to całkiem możliwe; mało
prawdopodobne, ale możliwe. W takim mieście rozogniona tłuszcza, podjudzona przez
miejscowego klechę, mogłaby szybko zgotować mi taki los. I nie byłby to bynajmniej przypadek
odosobniony. Gdym o tym rozmyślał, wniesiono mój posiłek, składający się ze świeżych owoców
oraz gotowanej baraniny z sosem pieczeniowym. Zamoczyłem właśnie kawałek chleba i zacząłem
jeść, gdy podeszło do mnie dwóch mężczyzn. Zapytali, czy mogą się przysiąść i zafundować mi
czarę wina.
Jeden z nich był franciszkaninem. Wyglądał na człowieka o łagodnym usposobieniu i - co
zdawało mi się logiczne - sprawiał wrażenie biedniejszego od dominikanów. Towarzyszył mu
podstarzały jegomość o małych błyszczących oczkach i długich białych brwiach, sztywnych jakby
wzmocniono je klejem; prezentował się jak przebrany za elfa aktor, mający rozbawić dzieci.
- Widzieliśmy, jak wchodzisz do kościoła Dominikanów - powiedział uprzejmie i cicho
franciszkanin, uśmiechając się w moją stronę. - Wychodząc, nie wyglądałeś na wniebowziętego. -
Zamrugał. - Spróbuj może zwrócić się do nas. - Roześmiał się, jakby żartował tylko dobrotliwie,
nawiązując do zadawnionego sporu między tymi dwoma zakonami. - Wyglądasz na młodzieńca o
przyzwoitym pochodzeniu. Pochodzisz z Florencji? - zapytał.
- Tak, ojcze, jestem w podróży - odparłem - nie wiem wszakże, dokąd zmierzam.
Zatrzymałem się tu na pewien czas.
- Mówiłem z pełnymi ustami, lecz głód nie pozwalał mi na przerwanie konsumpcji. -
Siądzcie, proszę. - Chciałem wstać, ale oni szybko usiedli obok.
Kupiłem kolejny dzban czerwonego wina.
- Cóż, trudno by znalezć piękniejszy zakątek - odezwał się niski staruszek, który sprawiał
wrażenie bardzo czujnego. - i dlatego też jestem tak bardzo kontent, iż Bóg zechciał powołać
mego syna, by służył w tutejszym kościele. Dzięki temu resztę swych dni może spędzić na łonie
rodziny.
- Rozumiem. Jesteście ojcem i synem.
- Owszem - odparł ojciec. - Nigdym nawet nie marzył, że dla naszego miasta nastaną aż
tak dobre czasy. To niemal cud.
- To cud, to boże błogosławieństwo - potwierdził ksiądz niewinnym i szczerym głosem. -
To istny cud.
- Doprawdy? Wyjaśnijcie mi zatem, na czym on niby polega. - Przesunąłem w ich stronę
talerz z owocami, lecz oni powiedzieli, że są już po obiedzie.
- Za moich czasów - rzekł ojciec - mieliśmy się chyba czym trapić, lecz teraz? W Santa
Maddalanie panuje absolutne wręcz szczęście. Tu nigdy nie dzieje się nic złego.
- To prawda - przytaknął ksiądz. - Wiesz waść... Pamiętam trędowatych, którzy mieszkali
kiedyś pod miejskimi murami. Już ich tu nie ma. Poza tym trafiali się też niesforni młodzieńcy,
przysparzający nam sporo kłopotów. Byli plagą prawie każdego miasta. Ale teraz? W całej Santa
Maddalanie ani w żadnej z okolicznych wiosek nie napotkasz ni jednego złoczyńcy. Tak jakby
ludzie z całego serca ponownie oddali się Bogu.
- Tak - powiedział osobliwie wyglądający staruszek; pokręcił głową. - Poza tym Bóg był dla
nas litościwy również w wielu innych sferach.
Znowu - jak wcześniej, w obecności Urszuli - poczułem ciarki na plecach, lecz tym razem
nie były one przyjemne.
- W jakich sferach, jeśli można? - zapytałem.
- No, rozejrzyj się waść dokoła - odrzekł staruszek. - Widziałeś tu ludzi kalekich? Albo
upośledzonych na umyśle? Kiedy ja byłem dzieckiem, ba, kiedy dzieckiem byłeś ty, mój synu -
zwrócił się do księdza - błąkały się tutaj nieszczęsne dusze, zniekształcone już w łonie matki albo
ze schorzałym od urodzenia umysłem. Trzeba było na nie uważać. Pamiętam czasy, gdy u bram
naszego miasta zawsze byli jacyś żebracy. Teraz zaś ich tutaj nie ma, i to od wielu już lat.
- Zadziwiające - powiedziałem.
- I prawdziwe - przytaknął zamyślony ksiądz. - Wszyscy cieszą się u nas dobrym
zdrowiem. To dlatego już dawno wyjechały stąd zakonnice. Widziałeś ten nieczynny szpital? I
podmiejski klasztor, również od lat opustoszały? Myślę, że pomieszkują tam teraz owce naszych
rolników.
- Nikt nigdy nie choruje? - spytałem.
- Ludzie chorują - rzekł ksiądz, sącząc swe wino wolno i wstrzemięzliwie - ale nie cierpią.
Nie tak jak dawniej. Jeśli ktoś ma opuścić ten świat, robi to raczej szybko.
- Tak, to prawda. Bogu niech będą dzięki - potwierdził staruszek.
- A kobiety - ciągnął ksiądz - miewają tu szczęśliwe połogi. I nie uginają się pod jarzmem
zbyt wielu dzieci. Och, rodzi się tu wiele takich, które Bóg wzywa do siebie już w pierwszych
tygodniach życia. Cóż, taka jest dola każdej matki. Szczęściem na ogół nasze rodziny są dość
[ Pobierz całość w formacie PDF ]