[ Pobierz całość w formacie PDF ]

wpuszczenia przeciwnika na pokład, zniszczenia tratwy, lub podpalenia jej
przez szalone diabły z Lannachu.
Bowiem tratwa była domem, fortecą i miejscem do życia - mieszkanie
na tratwie było jedynym sposobem życia znanym kulturze Drakhonów. Jeśli
wiele tratw ulegnie zniszczeniu, zmniejszy się zdolność łowienia
i magazynowania ryb w celu utrzymania Floty przy życiu. To było takie pro-
ste.
- Zatopimy was! - wrzeszczał Theonax. Wstał z miejsca łopocząc skrzy-
dłami; jego grzebień przekrzywił się, a ogon stał sztywno jak stalowy pręt. -
Utopimy cały wasz pomiot!
- Może i tak - rzekł van Rijn. - Tego mamy się obawiać? Jeśli poddamy
się teraz i tak jesteśmy zgubieni. Więc jak mamy iść do piekła, to zabierzemy
jak najwięcej waszych, aby czyścili nam buty i podawali chłodne napoje, nie?
Wystąpił Delp, a w jego oczach malowała się troska. - Nie przypłynęli-
śmy na Achan z chęci zniszczenia; przywiódł nas tu głód. To wy nie daliście
nam prawa łowienia ryb, które wam samym nigdy nie były potrzebne. Praw-
da, zajęliśmy także trochę waszych ziem; musimy jednak mieć dostęp do
wody. W tym nie możemy ustąpić.
Van Rijn wzruszył ramionami. - Są inne morza. Może pozwolimy wam
parę razy zarzucić sieci, zanim stąd odpłyniecie.
Odezwał się jeden z kapitanów Floty. - Mój pan Delp poruszył sedno
sprawy - powiedział powoli. - Może to droga do rozwiązania. W końcu morze
Achan ma małe znaczenie, lub go w ogóle nie ma - dla was, Lannachów.
Oczywiście będziemy musieli obsadzić wybrzeże i zająć pewne wyspy, które
będą zródłem drewna, krzemienia i tak dalej. I, oczywiście będzie nam po-
trzebny własny port w zatoce Sagna, do celów ratunkowych i remontowych.
Te zagadnienia dotyczą obrony i samowystarczalności, a nie bezpośrednio
problemu przeżycia, jak dostęp do wody. Więc może...
- Nie! - krzyknął Theonax.
Właściwie lepiej byłoby powiedzieć: zawył. Wszyscy zamilkli, jak pora-
żeni. Admirał dyszał przez chwilę skulony, by następnie zwrócić się do Tol-
ka. - Powiedz swemu dowódcy... - wyrzucał z siebie słowa - że ja, jako naj-
wyższa władza... odmawiam. Twierdzę, że potrafimy zgnieść wasze marne
siły morskie przy niewielkich stratach własnych. Nie widzę powodu, by wam
ustępować. Możemy wam pozwolić zatrzymać wyżyny Lannachu. To naj-
większe ustępstwo, na jakie możecie liczyć.
- Niemożliwe! - wybuchnął Herold. Natychmiast pośpiesznie przekazał
tłumaczenie Trolwenowi, który wyprężył grzbiet i kłapnął zębami
w powietrzu.
- Góry nas nie utrzymają - wyjaśnił Tolk nieco spokojniej. - Objedliśmy
je już do gołej ziemi i to żadna tajemnica. Musimy mieć niziny. I na pewno
nie zezwolimy wam na zatrzymanie ani piędzi ziemi, z której pózniej mogli-
byście wyprowadzić na nas natarcie.
- Jeżeli wydaje się wam, że potraficie zmieść nas z powierzchni morza
nie ponosząc katastrofalnych strat, możecie spróbować - dodał Eryk Wace.
- Oświadczam, że potrafimy! - wybuchnął Theonax. - I zrobimy to!
- Panie mój - Delp zawahał się. Na chwilę przymknął oczy.
- Admirale, panie mój - mówił całkowicie beznamiętnie - ostateczna bi-
twa oznaczałaby zapewne koniec naszego narodu. Ta niewielka liczba tratw,
która by z niej ocalała, padłaby łupem pierwszej watahy barbarzyńców
z wysp, która się trafi.
- A odejście na Ocean zgubi nas na pewno - rzekł Theonax dzgając pal-
cem powietrze. - Chyba, że potrafisz wyprowadzić trech i słodkie wodorosty
z morza Achan na szersze wody.
- To prawda, mój panie - rzekł Delp.
Odwrócił się i spojrzał Trolwenowi w oczy. Obaj popatrzyli na siebie
spokojnie i z szacunkiem.
- Heroldzie - rzekł Delp - powiedz tak swemu wodzowi: nie opuścimy
morza Achan. - Nie możemy. Jeśli będziecie nadal tego żądać, będziemy wal-
czyć mając nadzieję, że uda się zniszczyć was nie ponosząc nadmiernych
strat. Nie mamy tu żadnego wyboru.
- Uważam jednak - mówił dalej - że możemy odstąpić od zamiaru oku-
pacji zarówno Lannachu jak i Holmenachu. Możecie zatrzymać ląd stały
w całości. Będziemy wymieniać nasze ryby, sól, płody morza, wyroby ręko-
dzieła na wasze mięso, kamień, drewno, sukno i olej. Z czasem zacznie się to
obu stronom opłacać.
- A może - powiedział van Rijn - przypadkiem wpadnie wam i taka
myśl do głowy: jeśli Drakhonowie nie będą mieli lądu stałego, zaś Lanna-
chowie okrętów, to będzie im trochę trudno walczyć ze sobą, nie? Po kilku
latach takiego handlowania i wzajemnego bogacenia się staniecie się tak od
siebie nawzajem zależni, że wojna będzie nie do pomyślenia. Więc jeśli teraz
szybko wszystko uzgodnicie, wkrótce będzie po kłopotach - a potem przybę-
dzie Nicholas van Rijn z towarami z Ziemi dla wszystkich. U mnie ceny są
tak niskie, że będzie to jak podarek od świętego Mikołaja. Co?
- Uspokój się! - wrzasnął Theonax.
Schwycił za skrzydło dowódcę straży i pokazał na Delpa. - Aresztować
tego zdrajcę!
- Panie mój... - Delp odsunął się do tyłu. Straż zawahała się. Wojowni-
cy Delpa otoczyli kapitana przyjmując grozną postawę. Wśród słuchających
na dolnym pokładzie rozległ się złowieszczy pomruk.
- Gwiazda Przewodnia mi świadkiem... - jąkał się Delp - tylko propo-
nowałem... admirał ma, oczywiście, ostatnie słowo...
- A to słowo brzmi  nie! - oświadczył Theonax pomijając milczeniem
sprawę aresztowania Delpa. - Jako Admirał i Wyrocznia, nie zgadzam się.
Nie może być żadnej zgody między Flotą, a tymi... tymi nikczemnymi...
brudnymi, plugawymi zwierzętami... - zapienił się ze wściekłości. Ponad
głową uniósł ręce zakrzywione jak szpony.
W szeregach Drakhonów rozległ się szmer i pomruk. Kapitanowie na-
dal leżeli jak uskrzydlone lamparty, nadal zachowując godność, lecz
w oczach ich pojawiła się zgroza. Lannachowie, którzy nie rozumieli słów,
ale wyczuwali ton wypowiedzi, zbili się w gromadkę i mocniej ścisnęli
uchwyty broni.
Tolk tłumaczył szybko, ściszonym głosem. Gdy skończył. Trolwen wes-
tchnął.
- Z przykrością muszę to przyznać - powiedział - lecz jeśli dobrze zwa-
żyć słowa tego sukinsyna, są one prawdziwe. Czy można naprawdę poważnie
myśleć, że dwie rasy tak odmienne jak nasze mogą żyć w pokoju obok siebie?
Pokusa zerwania zobowiązań byłaby zbyt silna. Oni mogliby spustoszyć nasz
kraj w czasie naszego odlotu na południe, ponownie zająć nasze miasta... my
zaś moglibyśmy powrócić kiedyś na północ ze sprzymierzeńcami kupionymi
wśród barbarzyńców obietnicą łupów zdobytych na Drakhonach. Za pięć lat,
tak czy inaczej, znów będziemy skakać sobie do gardeł. Lepiej skończyć już
teraz. Niech bogowie zadecydują, kto ma słuszność, a kto nie zasłużył na ży-
cie.
Jakby z uczuciem rezygnacji naprężył mięśnie, by rzucić się do walki,
gdyby w tym momencie Theonax postanowił zerwać rozejm.
Van Rijn uniósł ręce i przemówił. Jego głos zabrzmiał jak bicie wiel-
kiego bębna o wymiarach co najmniej takich, jak tratwa-pałac admirała.
A strzały już położone na cięciwach z powrotem powędrowały do kołczanów.
- Wstrzymajcie się! Zaczekajcie jedną cholerną chwilę, verrek! Jeszcze
nie skończyłem mówić.
Skinął w stronę Delpa.
- Ty masz trochę oleju w głowie, o tak. Może znajdzie się jeszcze paru,
co mają we łbie mózg, a nie łyżkę fusów ze spleśniałej herbaty, jaką sprzeda-
je moja konkurencja. Mam coś ważnego do powiedzenia. Będę mówił
w języku Drakhonów, a ty tłumacz na bieżąco, Heroldzie. Tego jeszcze na tej
planecie nikt nie powiedział. Mówię wam, że Drakhonowie i Lannachowie
nie są sobie obcy! Należą do tej samej, identycznej, jednakowo głupiej rasy! [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl