[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Dąży ku przezroczystości, jakby po drugiej stronie, tej wewnętrznej, było coś
godnego odkrycia. Może jest, a może nie. Może zamiast wyobrażać sobie głębię,
183
ludzie, którzy niezbyt go znają, powinni uznać fakt, że skóra Bobby ego nie jest
granicą między rzeczami, lecz rzeczą samą w sobie, ekranem, na którym widać
różne obrazy. Efemeryczne osobliwości. Zwietlne złudzenia.
Stworzyć osobę z kawałków. Szmaciane ręce. Drewniana głowa. Kapelusz
i zestaw zasłyszanych opinii. O tym, że w Indiach nie da się wyhodować dobrego
trawnika. O pozytywnym wpływie gier zespołowych na moralność. O nikczem-
ności Gandhiego i braku higieny w każdej sferze życia. Ułożyć je pojedynczo, jak
przy stawianiu pasjansa. Nie ma znaczenia, czy się w to wszystko wierzy. Wiara
to tylko wrażenie lekkiego ściskania w żołądku. Podczas stwarzania i ożywiania
swoich marionetek Bobby pojmuje, że w Anglikach jest coś zdumiewającego. Ich
życie jest skonstruowane z ułożonych w odpowiednim porządku części, niczym
parowóz czy parowiec. Zgodne ze strukturą sfery, do jakiej przynależą, jest niemal
imponujące w swej niezmienności i surowej sztywności obowiązujących i prze-
strzeganych reguł. Imponujące w sensie, w jakim może imponować most wiszący
czy wiadukt. Angielskie życie: ekspansywne, funkcjonalne i industrialne.
Bobby zmierza ku czemuś. Niepostrzeżenie, powoli, ale nieuchronnie. Punk-
tem przełomowym jest wieczór, kiedy spotyka Philipsa, singapurskiego planta-
tora. Popycha ich ku sobie przeznaczenie. To Philips zagaduje Bobby ego, nie
odwrotnie. Zatrzymuje go na Marinę Drive i prosi o ogień. Bobby wyciąga swoją
nową zapalniczkę, mężczyzna osłania płomień dłońmi. Wywiązuje się luzna po-
gawędka typu ładny dziś wieczór . Przez chwilę stoją, zaciągając się dymem,
wpatrzeni w ruchome światełka jednomasztowców z trójkątnymi żaglami na wo-
dach Back Bay. Philips przedstawia się Bobby emu, Bobby robi to samo. Bobby
Flanagan z domu handlowego Johnson & Leverhulme w Kalkucie. Philips jest
w drodze do domu, pierwszy raz od dziesięciu lat. I jeśli ma być szczery, bez ura-
zy, nie ma o Bombaju najlepszego zdania. Bombaj nie umywa się do Singapuru.
Tam dopiero jest życie! A przecież człowiek musi się zabawić! Na szczęście spo-
tkał paru facetów, którzy zaprosili go na wieczór na turniej bilarda. Bobby musi
znać to miejsce. Majestic. Sęk w tym, że on potrzebuje partnera. I choć to bardzo,
bardzo niewłaściwe, ma pytanie: czy Bobby nie zechciałby. . . ?
Philips ma denerwująco gładką twarz, okrągłą niczym pilica futbolowa. Włosy
zaczesane na bok lśnią w księżycowej poświacie blaskiem płyty gramofonowej.
Przyjął napuszoną pozę klubowego bywalca, z jedną ręką za plecami, jakby szy-
kował się do rozpoczęcia recytacji. Człowiek z szelaku. Bobby nie jest przekonany
do tej propozycji, ale coś w kombinacji połyskliwej powierzchni wody, rozświe-
tlonej ulicy, absurdalnie świecących włosów Philipsa każe mu kiwnąć głową na
zgodę. Aapią gharri i jadą w kierunku hotelu Majestic.
Bobby często kręcił się przy wejściu do Majesticu. To miejsce, gdzie zwy-
czajowo Hindusi nie są mile widziani, chyba że w roli służących. Co się tyczy
bilardu, owo niepisane prawo jest bezwzględnie przestrzegane. Bobby przechodzi
przez hol i wkracza do sali gier, gdzie wita go morze różowych twarzy na wpół pi-
184
janych mężczyzn w samych koszulach, którzy smarują końce kijów bilardowych
kredą i pochłaniają wielkie ilości whisky z wodą sodową. Anglicy w chwili relak-
su, rozładowujący swoje indyjskie frustracje i troski w alkoholowej rywalizacji.
Bobby uświadamia sobie z przerażeniem, że nie będzie mógł stąd wyjść, póki
wszystko się nie skończy.
Philips odnajduje mężczyzn, którzy go zaprosili. Po uściskach dłoni i kolejce
drinków pośród innych par uczestników gry na tablicy pojawiają się Philips i Fla-
nagan . Szczęściem dla Bobby ego zasady bilardu są dość proste, a poziom coty-
godniowych rozgrywek w Majesticu niski. Wkrótce krąży wokół zielonego stołu,
słuchając opowieści rozbawionych Anglików o załatwionych interesach i prze-
chytrzonych tubylcach. Teraz jego kolej. Wychodzi mu trudne uderzenie, po któ-
rym Philips klepie go plecach. Jego wielka dłoń niby to mimochodem ześlizguje
się w dół ku pośladkom. Bobby odwraca się i widzi szelmowski uśmieszek na
twarzy partnera. Cieszę się, że cię spotkałem, młody przyjacielu. Bobby pota-
kuje bez słowa i wręcza mu kij.
Wygrywają pierwszą turę. Bobby wymyka się na balkon zapalić papierosa.
Jest podniecony, napięty od tłumionej radości z udanej misji szpiegowskiej. Prze-
jął od reszty graczy pewność siebie. Zatrzymuje przechodzącego kelnera, zdecy-
dowanym głosem zamawia dżin z tonikiem i odczuwa przyjemność białego czło-
wieka na widok głębokiego ukłonu składanego mu przez brązowego człowieka.
Kiedy kelner wraca z drinkiem, Bobby sięga po szkło jedną ręką, drugą zaś trzy-
ma za plecami, bezwiednie naśladując w tym Philipsa. Kelner odchodzi. Bobby
zostaje sam na sam z wirującymi w szklaneczce kostkami lodu. Ich lekki brzęk
[ Pobierz całość w formacie PDF ]