[ Pobierz całość w formacie PDF ]

mną. %7łyjesz na tym odludziu jak w bajce.
- Tak sądzicie, panie? Trudno mi, doprawdy, rozstrzygnąć, co jest, a co nie jest
bajką. Na razie żyję, jak mi się podoba.
Don Lorenzo roześmiał się hałaśliwie.
- Na nadmiar skromności nie możesz się uskarżać. Mówisz takim tonem, jakbyś
chciał dać do zrozumienia, że tylko ty jeden potrafisz żyć według własnych
pragnień. Istotnie tak myślisz?
- Nie - odparł don Miguel - nie uważam się za człowieka uprzywilejowanego.
Po prostu jedni ludzie żyją zgodnie ze swymi upodobaniami, inni wbrew nim.
- Oczywiście, jak się domyślam, przypisujesz tym pierwszym rozliczne cnoty,
zwłaszcza szczególną odwagę?
- Słusznie się, panie, domyślacie. Istotnie, w naszych czasach myślenie
wymaga odwagi.
- Widzę, że nie nazbyt podobają ci się nasze czasy?
- Przeciwnie, podziwiam ich doskonałą sprawiedliwość.
- Rzeczywiście?
- Dotychczas, jak wiadomo, dzieliła ludzi okrutna nierówność. Jedni wygrywali
swoje życie, drudzy je przegrywali. Dzisiaj klęskę ponoszą wszyscy.
Don Lorenzo zmarszczył brwi.
- Mówisz, jakbyś był heretykiem.
- Tak myślę.
- Tym gorzej, jeśli tak myślisz.
- A nie sądzicie, panie, że wobec powszechności klęski jednak najmniejszą
ponosi ten, kto ją przewiduje?
- Nie wiem. Przywykłem myśleć, iż ten zwycięża, kto klęski w ogóle nie bierze
w rachubę.
- Nie wątpię, panie, że tak właśnie myślicie. Ale nadzieja zawsze kosztuje
najdrożej.
Don Lorenzo napełnił puchar winem i nim podniósł go do ust, powiedział
twardo:
- Nadzieja nie zna klęski. Na to rzekł don Miguel:
- Tym gorzej.
- Dla nadziei?
- Dla tych, którzy się nią łudzą. Don Lorenzo poruszył się niecierpliwie.
- Wierzyć mi się nie chce, don Miguelu, abyś będąc tak młodym, własnym
tylko doświadczeniom zawdzięczał tę szczególną wiedzę o życiu. Niezwykłych
musiałeś mieć nauczycieli, przyznaj się.
- Nie wiem, czy niezwykłych. Byli raczej zwykli, za to uwagi i pamięci na
pewno godni. Może was to zdziwi, panie, ale jeśli z jednym z nich zetknął mnie
przypadek, to właściwie w pewnej mierze wam to zawdzięczam.
Don Lorenzo zwrócił ku niemu pociemniałą twarz.
- Uważaj, don Miguelu. Jeśli nie chcesz, abym musiał zapomnieć, że jestem w
twoim domu gościem, przestań mówić zagadkami.
- Nie miałem zamiaru dotknąć was, panie - odparł spokojnie don Miguel.
- Spytaliście mnie o moich nauczycieli, właśnie chciałem o jednym z nich
opowiedzieć.
- Nie ja nim, jak sądzę, byłem.
- Istotnie, nie wy.
- Czemu więc mieszasz mnie w te sprawy?
- To raczej ja zostałem w nie wmieszany. Posłuchajcie. Przed paroma laty, w
taką samą porę deszczową jak teraz, moi ludzie znalezli poniżej przełęczy Santa
Ana człowieka znajdującego się w skrajnej nędzy i śmiertelnie wyczerpanego.
Przyprowadzili go tutaj. Chorował wiele tygodni, ale nie udało się go uratować. Po
paru miesiącach umarł.
Zaległa cisza.
- Kim był ten człowiek? - spytał don Lorenzo.
- Nazwisko jego z pewnością jest wam dobrze znane. Był to pan Rodrigo de
Castro. Twarz don Lorenza pozostała nieruchoma. Powoli wychylił swój puchar.
- Ciekawe rzeczy mówisz, don Miguelu - rzekł wreszcie niedbale. - Nie
sądziłem, że pan de Castro ośmieli się powrócić. I cóż ci opowiadał? Chciał
oczywiście uchodzić w twoich oczach za ofiarę nikczemnej niesprawiedliwości?
- Przeciwnie - odpowiedział don Miguel - uważał, że Zwięte Trybunały nigdy
się nie mylą. Wprawdzie okoliczności zmusiły go do przebywania w tym domu,
wcale się jednak nie krył z tym, jak bardzo mu jest niemiła ta konieczność
korzystania z gościny człowieka inaczej niż on myślącego. Myślę, że szczerze mną
pogardzał.
- Zachował więc swoją piekielną pychę!
- Przede wszystkim, jak mi się wydaje, wiarę.
- On, wiarę? W co?
- Wy mnie o to, panie, pytacie?
Don Lorenzo wzruszył ramionami.
- Uważałem dotychczas pana de Castro za łotra. Jeśli istotnie było tak, jak
opowiadasz, okazał się na koniec oszukanym durniem, tylko tyle. Na cóż liczył? Po
co wrócił? Byłbyż aż tak naiwny, aby spodziewać się przebaczenia?
- Nie. Pragnął służyć. Pewien był, że niebawem odzyska siły. Chciał pod
przybranym nazwiskiem zaciągnąć się na okręt pana Columba. Dlatego powrócił z
wygnania. To wszystko.
Don Lorenzo chciał wstać, lecz poczuł się zbyt ociężały, aby to uczynić.  Za
dużo wypiłem - pomyślał. Spytał jednak przytomnie, tylko głosem cokolwiek
ochrypłym:
- Czegóż cię więc ostatecznie nauczył pan de Castro?
- Powiedziałem, budząc wasz sprzeciw, że nadzieja zawsze kosztuje najdrożej.
Otóż nikt, jak sądzę, nie mógłby mnie lepiej i dokładniej w tym przeświadczeniu
utwierdzić, niż to uczynił pan de Castro. Pojmujecie teraz, dlaczego wyraziłem się,
iż pośrednio i wy przyczyniliście się do mojej edukacji.
Don Lorenzo niezupełnie pewną ręką sięgnął po wino.
- Mało się zatem jeszcze nauczyłeś, don Miguelu. Wiem, co myślisz. Sądzisz,
że przyczyniłem się do upadku tego człowieka tylko w tym celu, aby objąć po nim
dowództwo. Możesz nie zaprzeczać. Nic mnie w istocie nie obchodzi, co myślisz ty
albo inni. Wszyscy są głupcami. Wciąż jeszcze wolą nie wiedzieć, że parszywa
prawda leży zwykle na wierzchu. Gdybym w swoim czasie nie wykorzystał
przychylnej okazji i nie posłał pana de Castro do wszystkich diabłów, on by to ze
mną zrobił. Nawet okazji by nie szukał, wymyśliłby ją. Ale cóż ty, panie de Lara,
możesz o tym wiedzieć? Trzeba przez to wszystko samemu przejść, żeby
zrozumieć. Zanurzyć się trzeba w to bagno, rozumiesz? Zrobisz w jak najlepszej
wierze kilka nieostrożnych kroków i już się nie możesz cofnąć. Możesz się tylko
szamotać i coraz głębiej pogrążać. Doprawdy, śmieszny jesteś, don Miguelu, ze
swoją wiedzą. Garść suchej słomy więcej waży niż ona. Wyjdz z nią na rynek,
przekonasz się. Wielebny padre Diego albo któryś ze stu innych, jemu podobnych,
w jedną noc przemiele na piasek wszystkie twoje frazesy. Bredziłeś o odwadze.
Wszystko to są głupstwa. Co to jest odwaga? Tego nie ma. Jest tylko strach.
Owszem, z początku usiłujesz się przed nim bronić. Kłamiesz albo milczysz. Ale i
kłamstwem, i milczeniem strach się tylko tuczy. Potem wyżera w tobie wszystko,
wszystkie myśli i uczucia. Wszystko cię zawodzi i na koniec jego tylko jesteś
pewien. On jeden pozostaje wierny. Na nim jedynie możesz polegać, że nigdy cię
nie opuści i nie zdradzi. W zamian możesz żyć i przyczyniać się do budowy
Królestwa Bożego. To jest właśnie, jeśli chcesz wiedzieć, wszystko. A cóż ty, don
Miguelu, zrobiłeś dla budowy Królestwa Bożego? Nic. Cóż więc wiesz? Także nic.
Don Miguel stał przy kominku bez ruchu, z rękoma skrzyżowanymi na
piersiach. Po chwili powiedział:
- Z tego, co mówicie, łatwo się domyślić, że nielekko jest wam żyć. Ale za
szczerość należy się wam ona i z mojej strony. Niestety, nie potrafię wam
współczuć.
Don Lorenzo spojrzał na niego z pogardą.
- Mimo wszystko nie przypuszczałem, don Miguelu, abyś był aż tak naiwny.
Doprawdy sądzisz, że potrzeba mi twego współczucia? I na cóż mi ono? Z nas
dwóch ty jeszcze na coś liczysz. Wyobrażasz sobie, że kiedy zajdzie tego
konieczność, uda ci się przezwyciężyć strach. Zatem o całą swoją urojoną odwagę
masz do stracenia więcej niż ja.
Lekki rumieniec pociemnił twarz don Miguela.
- Mam rozumieć wasze słowa jako ostrzeżenie? Jeśli takie były wasze intencje,
niepotrzebnie zadaliście sobie ten trud. Wiem, co mnie czeka.
Don Lorenzo poczuł się nagle nieludzko zmęczony.
- Nic nie wiesz - rzekł cicho.
Raz jeszcze chciał powtórzyć: nic nie wiesz, gdy we drzwiach gwałtownie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl