[ Pobierz całość w formacie PDF ]
pędem przed siebie. Biegłem ile sił w nogach. Zatrzymałem się dopiero na naszym podwórzu, gdzie, jak
spod ziemi, obok mnie znalazł się Aysek. Uradowany skoczył na mnie ze skowytem, lizał mi ręce, twarz,
to znowu skomlał i biegał wokół jak szalony. Towarzyszył mi po obejściu, szedł przy nodze, ocierając się
o mnie, co chwilę spoglądał mi w oczy. Bardzo zmizerniał, miał zapadnięte boki, widocznie cierpiał
głód.
Fundacja Moje Wojenne Dzieciństwo, 2004
Moje wojenne dzieciństwo, Tom 13 19
Obejście przedstawiało opłakany widok: w domu brakowało drzwi, mebli, okien. Bacznie rozgląda-
jąc się, z lękiem opuściłem podwórze. Aysek usiadł przy furtce i został, jak dwa tygodnie temu, gdyśmy
opuszczali dom. Nie pomogły moje nawoływania. Patrzył w moją stronę, a ja z duszą na ramieniu,
ponaglany strachem, szybko opuściłem obejście. Migiem znalazłem się w gęstym zagajniku,
posadzonym kilkanaście lat temu za administracji ojca. Przedzierając się przez gąszcz, minąłem szałas
Joska, obok którego spędziliśmy z mamą i siostrą ostatnią noc w Radowiczach. Po wyjściu na otwartą
przestrzeń stanąłem jak wryty: może 50 metrów przede mną, na niewielkim wzniesieniu, stało kilka
haubic, skierowanych lufami w niedaleki las. Przy nich uwijali się żołnierze w feldgrau. Obok stał
oficer, lornetując teren pod lasem, gdzie kiedyś stała nasza gajówka. Kiwnął na mnie, wrzeszcząc:
Schnell! . Na drżących nogach podbiegłem do oficera, ale on bez słowa wskazał mi szpicrutą kierunek,
w którym pobiegłem. Za moimi plecami padła komenda: Feuer! . Kilka haubic kolejno oddało
ogłuszające strzały.
Po kilku minutach znalazłem się w obejściu cioci Broni. Zabudowania ocalały i były jeszcze
w całkiem dobrym stanie. Mogliśmy więc wygodnie zamieszkać i pracować w gospodarstwie nad
zgromadzeniem żywności na zimę i obsiać choć część pola oziminą.
Myśl o głodującym Aysku nie dawała mi spokoju. Postanowiłem pod wieczór zanieść mu coś do
jedzenia, choćby kromkę chleba, który przywiezliśmy z Zasmyk. Po pracy zawinąłem w worek trochę
żarnowca i ruszyłem w drogę, mówiąc cioci, że idę niedaleko po ulęgałki. Słońce chyliło się już ku
zachodowi, opadało za czarną ścianę lasu, oświetlając resztkami promieni wzgórze, na którym
dominował nad okolicą tajemniczy niemiecki bunkier, utrzymując pod kontrolą okoliczne pola i łąki.
Gdy znalazłem się na wzniesieniu 500 metrów od bunkra, coś bzyknęło mi koło głowy i rozległ się
pojedynczy karabinowy strzał. Za nim drugi, trzeci i kolejne bzyknięcia. Strzelał bunkier. Zbaraniałem,
stanąłem, a po chwili padłem w przydrożną bruzdę i zacząłem czołgać się z powrotem. Przerażona
ciocia wybiegła przed zabudowania krzycząc, bym nie wstawał, tylko czołgał się aż do podwórza. Tak
skończyła się wyprawa do Ayska. Więcej już go nie widziałem.
Strzały z bunkra przypomniały nam o obowiązku wyjazdu na nocleg do centrum wsi, gdzie od kilku
już nocy zjeżdżała się ludność polska. Migiem zaprzęgliśmy do wozu konie i kłusem ruszyliśmy do wsi,
już sporo po godzinie policyjnej. Gdy wjeżdżaliśmy między zabudowania, robiło się już szaro.
Wartownik ryknął na nas, że przyjeżdżamy za pózno. W jednej ze stodół znalezliśmy jeszcze wolne
miejsca do spania. Szybko ułożyliśmy się do snu, kładąc się pokotem na rozesłanej słomie. Ale noc
mieliśmy koszmarną. Obok stodoły do pózna rozlegały się krzyki żołnierzy, chichoty i piski dziewcząt.
Do stodoły kilka razy wchodzili żołnierze, świecąc latarkami w oczy. Podobno szukali podejrzanych
o współpracę z bandami. Po północy odezwała się artyleria. Wczesnym rankiem rozespani wracaliśmy
do swoich gospodarstw, by kontynuować pilne prace polowe. Po kilku dniach część zgromadzonych
płodów wywiezliśmy do Zasmyk. Niebawem wróciliśmy, by kontynuować prace.
Któregoś dnia pojechałem wozem z siostrą na nasze pole. Po drodze zatrzymaliśmy się przy świeżo
usypanej zbiorowej mogile, w której zostali pochowani banderowcy, zabici 7 września w pierwszej
przypadkowej bitwie z Niemcami. Obok mogiły przebiegała wzdłuż naszego pola linia płytkich, napręd-
ce wykopanych do pozycji leżącej okopów. Upowcy, przygotowani do zaatakowania Zasmyk, musieli
nagle odwrócić front o 180 stopni, co na pewno wprowadziło w ich szeregach wiele zamieszania. Mając
jednak kilkakrotną przewagę liczebną i dogodne terenowe położenie, nie wpuścili Niemców do
Radowicz. Na banderowskich pozycjach leżało sporo łusek i granatów mozdzierzowych, zdarte
i poprzestrzelane obuwie, jakaś cywilna odzież. Po obejrzeniu części bitewnego pola, które do dzisiaj
Ukraińcy nazywają Budziszowym Polem , zabraliśmy się z siostrą do kopania naszych ziemniaków.
Nie upłynęło kilku minut, jak spostrzegliśmy idącego do nas Niemca. Przerwaliśmy pracę, z lękiem
obserwując przybysza. Ten, uśmiechając się, kazał nam wsiąść na wóz, chwycił klacz za uzdę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]