[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Brał takich do zespołu i wyniki bynajmniej się nie pogarszały. Tych szczupłych urabiał dłużej
i intensywniej, jednak tylko kilka drużyn przeżyło to, co przeżyła drużyna Jaegera w sierpniu
dziewięćdziesiątego drugiego.
Po niezbyt udanym treningu w sobotnie popołudnie Rake zwymyślał graczy i
zarządził poranny trening niedzielny, co przedtem robił bardzo rzadko ze względu na protesty
miejscowych duchownych. O ósmej, żeby chłopcy mieli czas pójść do kościoła, jeśli się tam
dowloką. Zawsze denerwował go brak kondycji fizycznej wśród zawodników, co było
dobrym żartem, ponieważ każdy z nich musiał zaliczać sprint za sprintem.
Spodenki, naramienniki, zwykłe adidasy i hełmy; bez kontaktu fizycznego, to tylko
zaprawa. O ósmej rano było prawie trzydzieści dwa stopnie w cieniu. Trzydzieści dwa
stopnie, duża wilgotność i czyściutkie niebo. Porozciągali się trochę i dla rozgrzewki zaliczyli
półtora kilometra wokół boiska. Wszyscy ociekali potem, ale Rake kazał im biec dalej.
Torturą numer dwa, zaraz po Spartańskim Maratonie, był atak na trybuny. Każdy z
nich wiedział, co to znaczy, więc gdy Rake wrzasnął: Trybuny! , połowa drużyny chciała
natychmiast zrezygnować.
Ustawiwszy się niechętnie za Randym Jaegerem, swoim kapitanem, utworzyli długi,
pojedynczy rząd i rozpoczęli powolny bieg wokół boiska. Za ławką dla zawodników
rezerwowych gości Jaeger skręcił, minął furtkę i wbiegł w przejście: dwudziesty rząd, znowu
skręt, bieg wzdłuż barierki, przejście i dwadzieścia rzędów w dół, do sąsiedniego sektora.
Osiem sektorów po drugiej stronie stadionu, z powrotem na bieżnię, wokół strefy przyłożeń
przeciwnika, wreszcie wokół własnej. Pięćdziesiąt rzędów w górę, bieg wzdłuż barierki i
pięćdziesiąt rzędów w dół.
W górę i w dół, w górę i w dół, w górę i w dół w kolejnych ośmiu sektorach, i z
powrotem na bieżnię na kolejne kółeczko. Po pierwszej wyczerpującej rundzie linemani
zaczęli zostawać w tyle, a na czele stawki jak zwykle biegł Jaeger, który mógł tak bez końca.
Rake chodził przy bieżni z gwizdkiem na szyi, powarkując i pokrzykując na maruderów.
Uwielbiał odgłos, jaki wydawało pięćdziesięciu zawodników dudniących ciężko po
metalowych schodach między ławkami.
- Jesteście bez formy - mówił na tyle głośno, żeby go słyszeli. - Powolniejszych w
życiu nie miałem - zrzędził teatralnym szeptem. Słynął z tego zrzędzenia i zawsze było je
słychać.
Po drugiej rundzie jeden z obrońców upadł na murawę i zaczął wymiotować. Ciężsi
zawodnicy biegli coraz wolniej i wolniej.
Scotty Reardon, uczeń drugiej klasy, grał w special teamie. Ważył wtedy sześćdziesiąt
cztery kilogramy, ale podczas sekcji zwłok już tylko pięćdziesiąt osiem. Gdy drużyna
zaliczała trzecią rundę, upadł między trzecim i czwartym rzędem po stronie gospodarzy i już
nie odzyskał przytomności.
Ponieważ była niedziela i ponieważ gracze mieli tylko biegać, na polecenie Rake'a
jego asystenci zostali w domu. Nie było też karetki pogotowia. Chłopcy mówili potem, że gdy
czekali w nieskończoność, aż w oddali zawyje syrena, Coach ułożył sobie głowę Scotty'ego
na kolanach. Ale Scotty umarł już tam, między ławkami, a gdy wreszcie zawieziono go do
szpitala, nie żył na sto procent. Udar cieplny.
Paul opowiadał tę historię, gdy szli krętymi, cienistymi alejami cmentarza. W jego
nowszej części, tej na zboczu stromego wzgórza, nagrobki były mniejsze, rzędy równiejsze i
porządniejsze. Ruchem głowy wskazał jeden z nagrobków i Neely przyklęknął, żeby
przeczytać napis: RANDALL SCOTT REARDON, 20 CZERWCA 1977-21 SIERPNIA
1992.
- I chcą go tu pochować? - spytał, wskazując puste miejsce tuż obok.
- Takie krążą plotki - odrzekł Paul.
- Tutaj zawsze krążą plotki.
Przeszli kilka kroków, usiedli na żelaznej ławce pod małym klonem i popatrzyli na
nagrobek Scotty'ego.
- Kto miał odwagę go zwolnić? - spytał Neely.
- Zmarł nie ten chłopak. Jego rodzina miała trochę pieniędzy ze sprzedaży drewna. W
osiemdziesiątym dziewiątym jego wujek, John Reardon, został szefem stanowego
departamentu szkolnictwa. Bardzo szanowany, bystry jak jasna cholera, wytrawny polityk i
jedyna osoba władna wywalić Rake'a. No i go wywalił. Jak się pewnie domyślasz, miasto był
wstrząśnięte śmiercią Scotty'ego, a kiedy wyszły na jaw wszystkie szczegóły, zaczęli
narzekać na Coacha i jego metody.
- Mieliśmy szczęście, że nie pozabijał nas wszystkich.
- W poniedziałek zrobili sekcję zwłok. Klasyczny przypadek udaru cieplnego.
%7ładnych schorzeń. %7ładnych urazów. Idealnie zdrowy piętnastolatek wychodzi z domu o wpół
do ósmej rano na dwugodzinne tortury i już nie wraca. Po raz pierwszy w historii miasta
ludzie zadali mu pytanie: Właściwie po co każe pan im biegać w tym upale, aż zaczynają
wymiotować?
- I co odpowiedział?
- Nic. Milczał. Siedział w domu i próbował przeczekać burzę. Wielu ludzi, w tym
byłych zawodników, myślało sobie tak: No i stało się. Rake w końcu kogoś zabił. Ale ci
[ Pobierz całość w formacie PDF ]