[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Kordowie? A jeśli jej tam wcale nie było? Jeśli pan z
ulicy Los Artes pomylił się co do niej? A jeśli też...
jeśli już nie żyje? ... W myślach tych zasnąwszy
śnił, że jest już w Kordowie, że noc, że on idzie
ulicą, a tu ze wszystkich drzwi, ze wszystkich ok-
ien krzyk słyszy: "Nie ma jej! Nie ma! Nie ma! "
Zbudził się nagle zmarznięty srodze i zobaczył w
głębi wagonu trzech jakichś brodaczy, otulonych
w szale kolorowe, którzy z cicha z sobą gada-
jąc patrzyli na niego. Jakiś błysk podejrzenia go
przeniknął. Kto wie, czy nie są to zbóje, którzy
chcą go zamordować i ukraść mu torbę? Ogarnęła
go więc trwoga, której dreszcz równie był przykry
jak dreszcz zimna, a wyobraznia jego podniecona
zaczęła snuzen coraz to bardziej przerażające
widziadła.
Tymczasem trzej podróżni patrzyli na niego
ciągle, a jeden z nich podniósł się i ku niemu po-
98/147
suwać się zaczął. Wtedy chłopiec głowę stracił i
biegnąc do człowieka owego z otwartymi ramion-
ami zakrzyknął:
- Nie mam nic! Jestem biedny chłopak! Idę z
Włoch szukać matki mojej! Jestem sam, bezbron-
ny, nie czyńcie mi nic złego!
Zrozumieli tę trwogę biednego chłopca po-
dróżni, użalili się go, ugłaskali, uspokoili mówiąc
do niego wyrazami, których nie rozumiał zgoła; a
widząc, że szczęka zębami, owinęli go jednym z
swoich trzech szalów i namówili, żeby się w kątku
przytulił i zasnął, a oni go na czas obudzą.
Jakoż zasnął, gdy mrok już zapadał. Kiedy go
obudzili, był w Kordowie.
*
Ach, jakże głęboko odetchnął, z jakim poś-
piechem wyskoczył z wagonu! Zaraz na stacji za-
pytał jednego z urzędników, gdzie jest dom in-
żyniera Mequinez. Urzędnik wymienił nazwę koś-
cioła, obok którego dom ten się znajdował. Chło-
piec pobiegł, ledwo zdążywszy powiedzieć: "dz-
iękuję".
Była noc. Wszedł do miasta. I zdawało mu
się, że znowu do Rosario powrócił, bo znów samo
pocięte przecznicami, równie długimi i równie
99/147
prostymi. Były one wszakże dość puste, a kiedy
przy świetle rzadko stojących latarni spojrzał w
twarze nielicznych przechodniów, wydały mu się
one dziwne, co do rysów, a koloru także nie
widzianego nigdy, niby czarnego, niby oli-
wkowego.
Podniósł tedy oczy i zaczął szukać wzrokiem
kościołów. Ujrzał i ch kilka, rysujących się na
czarności nocy ciężkimi, dziwacznymi kształty.
Miasto było ciemne i milczące, ale po prze-
byciu tej śmiertelnie ponurej i nieskończenie
wlokącej się równiny wydało mu się prawie że we-
sołe.
Spotkał księdza, zapytał go o kościół, znalazł
go niebawem, a także dom przy nim. Drżącą więc
ręką pociągnął za dzwonek, a drugą przycisnął z
całej siły do piersi, żeby powstrzymać gwałtowne
uderzenia serca, które go aż w gardle dusiło.
Na odgłos dzwonka wyszła otworzyć jakaś
stara kobieta ze światłem. Ale chłopiec przemówić
nie mógł.
- Do kogo to? - zapytała po hiszpańsku stara.
- Do inżyniera Mequinez - odrzekł Marek.
Stara zrobiła taki ruch, jakby chciała ręce
skrzyżować na piersi, i kiwając głową rzekła:
100/147
- Jeszcze i ty? ... Jeszcze do inżyniera Me-
quinez? Zdaje się, że byłby już czas z tym raz
skończyć! Trzy miesiące jak go nie ma, a ci go
precz szukają! ... Nie dosyć, żeśmy dali ogłoszenie
do gazet? Jeszcze może na rogach ulic drukować,
że pan inżynier Mequinez wyprowadził się do Tu-
cuman!
Markowi opadły ręce, lecz zaraz chwycił go
nagły gniew rozpaczy.
- Cóż to? ! - zawołał. - Przekleństwo jakie, czy
co? ... Mam umrzeć tak na ulicy, na drodze, nie
znalazłszy matki mojej? Ja oszaleję! ... Ja się zabi-
ję! Boże! Boże! Jak się nazywa ten kraj? ... Gdzie
jest? Daleko stąd?
- Czy daleko, mój biedny chłopcze! Bagatela...
Jakieś czterysta czy pięćset mil rachując lekko...
Marek zakrył twarz rękami. Gniew jego
rozpłynął się w dziecięcych łzach bezsilności.
Płakał i powtarzał z cicha:
- Co ja pocznę? ... Co ja pocznę? Co ja teraz
pocznę?
- A skądże ja mogę wiedzieć, mój biedaku! -
odpowiedziała kobieta. - Ja też nie wiem!
Ale w tej chwili przeleciał jej przez głowę błysk
jakby, więc rzekła spiesznie:
101/147
- Słuchajże, chłopcze! Spróbuj jeszcze! Idz na
prawo w ulicę, znajdziesz za trzecią bramą duży
dziedziniec. Tam mieszka capataz, taki kupiec,
wiesz? ... On jedzie jutro do Tucuman ze swoimi
wozami i wołami. Spróbuj, proś... Może by cię
zabrał za posługę w drodze. Może by ci się dał
przysiąść na który wóz... Tylko się spiesz... Leć! ...
Chwycił chłopak torbę i pobiegł dziękując. W
dwie minuty pózniej był już w obszernym dziedz-
ińcu, oświetlonym latarniami, gdzie kilku ludzi
pakowało worki pszenicy na ogromne wozy,
podobne do tych ruchomych domów, w których
mieszkają i przenoszą się z miejsca na miejsce
linoskoki; wozy miały dachy półokrągłe i
nadzwyczaj wysokie koła. Robotą zarzą- dzał
wysoki, barczysty mężczyzna, owinięty obsz-
ernym płaszczem w biało- czarne kraty i w wyso-
kich butach z cholewami. Podszedł do niego
chłopczyna i nieśmiałym głosem przedstawił mu
swoją prośbę dodając, że przybył z Włoch i że szu-
ka matki swojej. Capataz, co znaczy tyleż praw-
ie w tych wyprawach lądowych co kapitan w
wyprawach morskich, obrzucił go bystrym okiem
od stóp do głowy i rzekł krótko:
- Nie ma miejsca.
- Panie - rzekł chłopiec głosem błagalnym - ja
mam piętnaście lirów... Ja panu dam te piętnaś-
102/147
cie lirów... Za drogę będę pracował, służył... Będę
nosił wodę, paszę dla bydła... Będę wszystko robił,
co pan każe. Niech mi pan pozwoli się przysiąść
na którym wozie... Ja nie jestem ciężki...
Capataz popatrzył znowu, tym razem przy-
jazniej nieco.
- Nie ma miejsca! A potem, widzisz, my nie
jedziemy do Tucuman. Jedziemy do innego mi-
asta, do Santiago dell'Estero. Więc musielibyśmy
puścić cię stamtąd samego, a to jeszcze duży
kawał drogi. Musiałbyś pieszo iść.
- Pójdę, panie. Jeszcze dwa razy taki kawał
pójdę! Ja dobrze chodzę. Czy tak, czy owak, już ja
się tam dostanę... Niech mnie pan tylko wezmie
na wóz. Niech mnie pan zabierze! Malutki kącik
jaki, proszę pana! Ja się skurczę... Niech się pan
zmiłuje nade mną! Niech mnie pan nie zostawia
tutaj samego!
- Ale, chłopcze! To jest dwadzieścia dni drogi
stąd.
- Niech będzie! Nie szkodzi!
- I to Jest ciężka podróż!
- Już Ja wytrzymam, proszę pana! Ja mocny!
- I pamiętaj, że będziesz musiał potem sam
iść.
103/147
- Pójdę, panie! Ja się niczego nie boję. %7łebym
tylko matkę znalazł Niech się pan ulituje nade
mną!
Capataz zbliżył mu do twarzy trzymaną w ręku
latarnię i przez chwilę patrzył. Po czym rzekł:
- Dobrze.
Chłopiec pocałował go w rękę.
- Prześpisz się na wozie. Jutro o czwartej rano
cię obudzę. Buenos noches... - dodał po hisz-
pańsku, co znaczy: "dobranoc".
*
O czwartej rano, przy świetle gwiazd jeszcze, [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl