[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- Nie! - krzyknął chłopak i z widocznym wysiłkiem uniósł się na łokciu. Spojrzał uważnie na Rolanda.
- Myślisz o czarownicach lub Hubberach, ale one nie są ani jednym, ani drugim. W ogóle nie mają nic
wspólnego z ludzmi!
- No to kim są?
- Nie wiem.
- A jak ty się tu znalazłeś, John?
John Norman opowiedział Rolandowi półgłosem to, co wiedział o swoim przypadku. On, jego brat i
czterej jeszcze posiadający własne konie rzutcy młodzieńcy zostali wynajęci jako ochrona i czujka
karawany siedmiu wozów z różnymi dobrami - nasionami, żywnością, narzędziami, pocztą i czterema
narzeczonymi na specjalne zamówienie - podążającej do nie zrzeszonego miasta Tejuas, jakieś
dwieście mil na zachód od Elurii. Dwie grupy zwiadowców krążyły na zmianę wzdłuż karawany, przy
czym bracia rozdzielali się, żeby nie być w tej samej ekipie, bo - jak wyjaśnił Norman - w takich ra-
zach walczyli jak...
- Jak bracia - podsunął Roland.
- Tak jest - odparł Norman, uśmiechając się boleśnie. Gdy karawana wpadła w Elurii w zasadzkę
zielonych mutantów, trójka Normana podążała akurat jakieś dwie mile za wozami.
- Ile wozów tam widziałeś? - spytał Rolanda.
- Tylko jeden. Przewrócony.
- A ile ciał?
24
- Tylko ciało twojego brata.
John Norman pokiwał ponuro głową.
- To pewnie przez medalion nikt go nie tknął.
- Mówisz o mutantach?
- Nie, o siostrach. Mutanci nie zwracają uwagi ani na złoto, ani na Boga, ale te suki... - Spojrzał w głąb
niemal całkiem ciemnego już namiotu. Roland czuł, że z wolna znów ogarnia go letargiczna senność,
lecz dopiero po dłuższej chwili zrozumiał, iż siostry musiały dosypać mu czegoś do zupy.
- A inne wozy? - spytał. - Te, które się nie przewróciły?
- Mutanci pewnie je wzięli. I ładunek też - mruknął Norman. -Nie dbają o złoto i o Boga, siostrom zaś
na nic wszelkie dobra. Pewnie mają jakieś swoje żarcie, coś, czego lepiej nie wąchać. Niewątpliwie
paskudztwo... jak te robale.
Wraz z resztą patrolu ruszył galopem do Elurii, ale gdy dotarli na miejsce, walka dobiegła już końca.
Mężczyzni leżeli dokoła - kilku martwych, większość jednak ciągle przy życiu. %7łyły też jeszcze przy-
najmniej dwie z narzeczonych na zamówienie. Ci, którzy przeżyli i mogli utrzymać się na nogach, byli
spędzani razem przez zielonych. John Norman zapamiętał sobie tego w meloniku i kobietę w czerwo-
nych łachmanach.
Razem z dwoma pozostałymi strażnikami próbował walczyć. Zobaczył jeszcze, jak jego kompana
trafiła strzała, lecz potem ktoś uderzył go z tyłu w głowę i zapadła ciemność.
Roland zastanawiał się, czy atakujący od tyłu spryciarz nie krzyknął przypadkiem Buuu!", ale wolał
nie pytać.
- Kiedy się obudziłem, byłem już tutaj - powiedział Norman. -Inni też, większość przynajmniej.
Obłaziło ich to przeklęte robactwo.
- Inni? - Rewolwerowiec spojrzał na puste łóżka. W mroku jaśniały niczym białe wyspy. - Ilu tu
trafiło?
- Przynajmniej dwadzieścioro. Wyzdrowieli... znaczy, robale ich
wyleczyły... a potem znikali. Jeden po drugim. Zasypiasz, a gdy się budzisz, jest jedno puste łóżko
więcej. Znikali tak, aż zostałem tylko ja i ten tam dalej. - Spojrzał poważnie na Rolanda. - Teraz
wiesz.
- Norman - mruknął rewolwerowiec, któremu zaczynało się dziwnie mącić w głowie. - Ja...
- Widzę, co się z tobą dzieje - odparł Norman, lecz jego głos dobiegał z bardzo daleka, jakby zza
horyzontu. - To ta zupa. Ale mężczyzna musi jeść. Kobieta zresztą też. O ile to prawdziwa kobieta. Te
tutaj nie są prawdziwe. Nawet siostra Jenna. Miła nie znaczy jeszcze: normalna. - yródło głosu było
coraz odleglejsze. - W końcu stanie się taka jak one. Wspomnisz moje słowa.
- Nie mogę się ruszać. - Nawet mówienie wymagało sporego wysiłku. Zupełnie jak przy przetaczaniu
głazów.
- Jasne - roześmiał się nagle Norman. Brzmiało to wstrząsająco i wracało echem wypełniającym
rozrastającą się mroczną przestrzeń w głowie Rolanda. - To nie jest zwykły środek na sen, ten w
25
zupie. Odbiera jeszcze zdolność ruchu. Ze mną już prawie wszystko w porządku, bracie... więc jak
myślisz, dlaczego jeszcze tu jestem? - Norman nie przemawiał już teraz zza horyzontu, ale raczej z
księżyca. -Nie sądzę, żeby któryś z nas ujrzał jeszcze słońce nad prerią.
Mylisz się, chciał odpowiedzieć Roland i dorzucić coś jeszcze w tym samym duchu, jednak nie wydał
z siebie ani dzwięku. Odpływał ku ciemnej stronie księżyca i próżnia odbierała mu zdolność mowy.
A jednak nie stracił zupełnie przytomności. Może dawka lekarstwa" w zupie siostry Coquiny była zle
wyliczona, może po prostu nie mieli tu dotąd okazji wypróbować swoich sztuczek na prawdziwym
rewolwerowcu i nie zorientowali się jeszcze, kto właściwie im
się trafił.
Prócz, oczywiście, siostry Jenny. Ona wiedziała.
W jakiejś godzinie nocy szepczące, chichoczące głosy i brzęczenie dzwoneczków wywabiły go z
ciemności, w której trwał niezupełnie śpiący i na poły przytomny. Dokoła - tak monotonne, że z
trudem tylko je słyszał - brzmiały śpiewy doktorów".
Otworzył oczy. Ujrzał blade błyski światła tańczące gdzieś w mroku. Chichoty i szepty były coraz
wyrazniejsze. Próbował odwrócić głowę, lecz z początku nie mógł. Odpoczął chwilę, skupił wszystkie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]