[ Pobierz całość w formacie PDF ]

skórze wokół jego oczu.
Numer 5, kary outsider, prowadził o długość. Czy to jakiś nieznany koń, który
niespodziewanie zgarnie laury? Ale już się z nim zrównał numer l, potem 3, zaś numer 10
biegł o pół długości w tyle za prowadzącymi. Te cztery z przodu i reszta zbita w masę o trzy
długości za nimi. Minęły wiraż i teraz prowadził numer 1. Kary Whitneya. Numer 10 był na
czwartym miejscu. Na przeciwległej prostej ku przodowi począł się przesuwać numer 3-a
Tingaling Bell na swoim kasztanie deptał mu po piętach. Minęły numer 5 i poczęły dochodzić
wciąż prowadzący o pół długości nr 1. Potem pierwszy górny zakręt, górna prosta i prowadził
numer 3 przed Shy Smile i numerem l, pozostającym o długość w tyle. I Shy Smile
zrównywał się z prowadzącym. Aeb w łeb weszły w ostatni wiraż. Bond wstrzymał oddech.
Teraz! Nieomal słyszał szmer ustawionej na ostatnim z białych słupów, pracującej kamery.
Nr 10 przy wejściu w wiraż prowadził, ale numer 3 szedł po wewnętrznej. Tłum wył
dopingując faworyta. Teraz Bell cal po calu przysuwał się do siwka, trzymając głowę bardzo
nisko przy szyi swojego wierzchowca i to po stronie zewnętrznej, by móc pózniej stwierdzić,
że nie widział rywala przy bandzie. Konie były coraz bliżej i nagle łeb Shy Smile zakrył łeb
numeru trzeciego, kasztan wysunął się o ćwierć długości i, tak!, chłopak od Pray Action
stanął nagle w strzemionach zmuszony do tego faulem, a Shy Smile wysunął się do przodu o
pełną długość.
Z tłumu uniósł się gniewny ryk. Bond usiadł i obserwował przez lornetę, jak spieniony
kasztan mija celownik mając o pięć długości za sobą Pray Action, któremu o mały włos Come
Again byłby odebrał drugie miejsce.
Niezle, pomyślał Bond wśród wyjącego tłumu. Wcale niezle.
I jakże błyskotliwie dżokej to zrobił! Głowę trzymał tak nisko, że nawet Pisarro
będzie musiał przyznać, że nie mógł widzieć tamtego konia. Naturalne pochylenie przed
finiszem. Na celowniku wciąż pochylał głowę i siekł biczem, jakby sądząc, że wciąż
wyprzedza numer 3 tylko o pół długości.
Bond czekał na ogłoszenie rezultatów. Towarzyszył im chór gwizdów i wrzasków.
 Numer 10, Shy Smile, pięć długości. Numer 3, Pray Action, pół długości. Numer l, Come
Again, trzy długości. Numer 7, Pirandello, trzy długości .
Konie schodziły z toru; tłum żądał krwi, gdy uśmiechnięty od ucha do ucha Tingaling
Bell rzucił stajennemu bicz, zsunął się ze spoconego kasztana i trzymając pod pachą siodło
podążył na wagę. Potem rozległ się triumfalny wrzask, na tablicy bowiem, tuż obok imienia
Shy Smile, czarno na białym pojawiło się słowo PROTEST, głośnik zaś obwieścił:  Proszę o
uwagę. W tej gonitwie dżokej T. Lucky dosiadający numeru 3, Pray Action, zgłosił protest
dotyczący jazdy dżokeja T. Bella na numerze 10, Shy Smile. Proszę nie niszczyć biletów,
powtarzam, proszę nie niszczyć biletów .
Bond wyjął chusteczkę i obtarł dłonie. Wyobrażał sobie scenę w salce projekcyjnej za
boksem sędziów. Badają teraz film. Bell stoi, sprawiając wrażenie urażonego, obok niego zaś
jeszcze bardziej urażony dżokej konia numer 3. Czy są tam właściciele? Czy po tłustej gębie
Pisarra spływa pot i ścieka mu za kołnierz? Czy jest tam, pobladły i gniewny, jakiś inny
właściciel?
A potem ponownie rozległo się z głośnika:
 Proszę o uwagę. W tej gonitwie numer 10, Shy Smile, został zdyskwalifikowany, zaś
numer 3, Pray Action, uznany za zwycięzcę. Aktualny wynik jest oficjalny .
Otoczony rykiem tłumu Bond powstał sztywno i powędrował w kierunku baru. Teraz
rozliczenie. Może Bourbon z wodą zródlaną podsunie mu pomysł, jak przekazać Bellowi
pieniądze. Niepokoiła go ta sprawa, choć Kąpiele Siarkowe wydawały się poręcznym
miejscem. Nikt w Saratodze go nie zna. Ale potem musi dać sobie spokój z pracą dla
Pinkertonów, zadzwonić do Shady'ego Tree i poskarżyć się, że nie dostał swoich pięciu
tysięcy. Dobrze się bawił, pomagając Leiterowi wykręcić tym ludziom numer. Teraz jego
kolej.
Wcisnął się do zatłoczonego baru.
12. KPIELE SIARKOWE I BAOTNE
W małym czerwonym autobusie była tylko Murzynka z uschniętym ramieniem, a
także stojąca obok kierowcy dziewczyna, która ukrywała swe chore dłonie i której głowa była
całkowicie zasłonięta grubym czarnym welonem spadającym na ramiona i jak maska bartnika
nie dotykającym twarzy.
Autobus, z wypisaną na bokach nazwą Kąpiele Siarkowe i Błotne, przejechał przez
miasto nie zabierając żadnych więcej pasażerów i skręcił z drogi głównej w zle utrzymany
żwirowy trakt prowadzący przez szkółkę młodych jodeł. Przebywszy pół mili zakręcił i
zjechał z niewysokiego wzgórza ku skupisku obskurnych drewnianych budynków. Sterczał
wśród nich wysoki komin z żółtej cegły, a wąska smużka dymu wznosiła się prosto w
nieruchome powietrze.
Przed łazniami nie widać było śladu życia, kiedy jednak autobus przystanął na
porośniętym chwastami żwirowym placyku przed czymś, co sprawiało wrażenie wejścia, z
obitych siatką drzwi u szczytu schodów wyłoniło się dwóch starych mężczyzn i utykająca
kolorowa kobieta.
Odór siarki uderzył Bonda z przyprawiającą o mdłości siłą. Był to paskudny zapach,
płynący gdzieś z samego żołądka świata. Bond odsunął się od wejścia i usiadł na
nieoheblowanej ławce pod grupką uschniętych, jak mu się wydało, jodeł. Siedział tam przez
kilka minut, by zahartować się przed tym, co czeka go za drzwiami, i pozbyć się
przytłaczającego wrażenia niesmaku. Była to po części, uznał, reakcja zdrowego ciała na
kontakt z chorobą, po części zaś - widok wysokiego, posępnego oświęcimskiego komina z
jego niewinnym pióropuszem dymu. Przede wszystkim jednak perspektywa przebycia tych
drzwi, kupienia biletu, a potem obnażenia swego czystego ciała, by je poddać nienazwanym
zabiegom, jakie uprawiają w tym obrzydliwym, prymitywnym zakładzie.
Autobus odjechał turkocząc i Bond został sam. Panowała zupełna cisza. Bond
zauważył, że drzwi i okna po ich obydwu stronach sprawiają wrażenie oczu i ust. Dom
zdawał się nań patrzeć, czekać. Czy wejdzie? Czy wpadnie w jego trzewia?
Poruszył się niecierpliwie, wstał, przeciął żwirowy placyk, pokonał drewniane schody
i zatrzasnęły się za nim drewniane drzwi.
Stał w plugawej recepcji. Opary siarki były tu mocniejsze. Za żelazną kratą stało
biurko recepcyjne, ze ścian zwieszały się oprawione dyplomy, za szklaną witryną gabloty
ustawiono cały rząd opakowanych w przezroczystą folię przedmiotów. Wyżej inskrypcja z
koślawo nakreślonych drukowanych liter mówiła:  Wez z sobą nasz Błot-Pak. Kuruj się w
samotności . Do reklamówki taniego dezodorantu przyklejono listę z cenami. Wciąż można
było mimo to przeczytać hasło reklamowe:  Twoje pachy - twe pach-nidła!
Wyblakła kobieta z pojedynczym kędziorem pomarańczowych włosów nad twarzą jak
bąbel piany uniosła głowę i popatrzyła na Bonda poprzez kraty, trzymając palec w miejscu,
gdzie przerwała lekturę Prawdziwych opowieści miłosnych.
- W czym mogę pomóc? - To był głos zarezerwowany dla obcych ludzi, którzy nie
znają układów.
Bond popatrzył przez kraty z hamowanym wstrętem, jakiego oczekiwała. - Proszę o
kąpiel.
- Błotną czy siarkową? - Wolną dłonią sięgnęła po bilety.
- Błotną.
- Może chce pan karnet? Będzie taniej.
- Proszę tylko jedną.
- Półtora dolara. - Podsunęła różowy bilet i przytrzymywała go palcem, póki nie
wyłożył pieniędzy.
- Którędy mam iść?
- W prawo - odparła. - Korytarzem. Lepiej niech pan zostawi rzeczy wartościowe. - [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • sp28dg.keep.pl